Wigilia we Lwowie

Miasto, w którym Boże Narodzenie trwa dwa tygodnie

Publikacja: 16.12.2012 15:00

Przez całe dziesięciolecia we Lwowie współżyły ze sobą zgodnie dwie społeczności: Polaków i Rusinów

Przez całe dziesięciolecia we Lwowie współżyły ze sobą zgodnie dwie społeczności: Polaków i Rusinów

Foto: NAC, Edward Olszaniecki Edward Olszaniecki

Dwie Wigilie, dwa Boże Narodzenia. Świętowanie Narodzenia Pańskiego rozciągające się na ponad dwa tygodnie. Gdzie możliwa była taka sytuacja? Oczywiście tylko we Lwowie.

Jerzy Janicki, scenarzysta filmowy, a równocześnie niedościgniony znawca i miłośnik swego rodzinnego miasta, próbował kiedyś zobrazować fenomen charakterystycznego –  chyba tylko dla lwowiaków – fanatycznego wręcz patriotyzmu lokalnego. I napisał mniej więcej tak: mieszkańcom grodu nad Pełtwią wydawało się, że we Lwowie nawet metr jest dłuższy, a kilogram cięższy. Czuć w tym pewną przesadę, bo gdyby lwowski kilogram porównać ze zdeponowanym w Sevres wzorcem wykonanym z platyny i irydu, zapewne okazałoby się, że są one identyczne. Ale już Boże Narodzenie we Lwowie na pewno było dłuższe niż w innych regionach Polski, co więcej – w tym pięknym polskim mieście pan Jezus rodził się dwa razy.

Do Wisły i Dniepru

Wszystko za sprawą „starego rytu" kalendarza, według którego liturgię sprawowali wierni dwóch Kościołów katolickich: unickiego oraz ormiańskiego. Z kilku prawd mających „w pigułce" obrazować niezwykłość Lwowa najczęściej przytacza się dwa fakty. Jeden bardziej anegdotyczny: podczas każdej ulewy deszczówka spływająca jedną płaszczyzną dachu słynnego kościoła św. Elżbiety we Lwowie trafiała przez Bóg i Wisłę do Bałtyku; natomiast woda z drugiej strony dachu płynęła do Morza Czarnego via Dniestr. Bo Lwów leży dokładnie na wododziale obu tych akwenów. Fakt drugi, mający już nie tylko znaczenie ciekawostkowe: Lwów jako jedyne miasto świata był siedzibą trzech biskupstw Kościoła katolickiego: obrządku rzymskiego, unickiego i ormiańskiego.

Rzymscy katolicy Polacy obchodzili Wigilię „jak Pan Bóg przykazał", czyli 24 grudnia. Natomiast grekokatolicy – Rusini (dzisiejsi Ukraińcy) oraz spolonizowani Ormianie – ten sam dzień świętowali , również... „jak Pan Bóg przykazał", tyle że 6 stycznia. Nie uwzględniali bowiem reformy kalendarza, jaką w 1582 r. przeprowadził papież Grzegorz XIII. Chodziło w niej o zlikwidowanie opóźniania się roku kalendarzowego względem roku zwrotnikowego. Wprowadzono więc lata przestępne, a żeby zniwelować powstałą już różnicę – „cofnięto" kalendarz, opuszczając w roku reformy 10 dni. Papieskiej reformy nie przyjął Kościół wschodni. Kiedy za sprawą świętego Andrzeja Boboli zawarto unię brzeską – łączącą na terenach Rzeczypospolitej Kościół prawosławny z Kościołem rzymskim – unici, przyjmujący katolickie dogmaty i zwierzchnictwo papieża, zachowali własną hierarchię, własną wschodnią liturgię i niezreformowany kalendarz juliański.

Wczora z wieczora

Tym samym, kiedy rzymscy katolicy obchodzili Święto Trzech Króli – grekokatolicy siadali do wieczerzy wigilijnej. Nie działo się to jednak w izolacji i we wzajemnym bojkocie; współżycie dwóch społeczności: Polaków i Rusinów we Lwowie przez dziesięciolecia przebiegało w sposób dobrosąsiedzki i harmonijny, a rodziny mieszane nie należały do rzadkości. Dopiero na początku XX w. Dmytro Doncow rzucił w urodzajną glebę ukraińskich serc zatrute ziarna nacjonalizmu, który zaowocował zbrodniczą ideologią i – w rezultacie – ludobójstwem, jakiego w latach II wojny światowej ukraińscy nacjonaliści dopuścili się wobec Polaków i Żydów. Zanim jednak na nowo „nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą", rzymscy i greccy katolicy dzielili się radością Bożego Narodzenia, świętując je często wspólnie, a więc dubeltowo. Współczesnym pokoleniom nie zostało już dane to piękne doświadczenie, sięgnijmy więc do cytatu ze wspomnień ludzi, którzy takie chwile przeżywali. Mirosław Opałek pisał: „Gdy u nas w domu nie pozostała już ze świątecznego pieczywa ani okruszyna, gdy wyschły całkowicie źródła świątecznej biesiady – u ciotki Katarzyny »pachło« bakaliami i miodem [...] Po należytym ugoszczeniu krewniaków wuj z siwym wąsem na zadumanej po kozacku twarzy zaczynał kolędować, a pierwszą pieśnią była ruska kolęda »Boh predwycznyj nam narodyłsja«. Po niej śpiewał wuj z polskich kolęd najchętniej »A wczora z wieczora z niebieskiego dwora«, »Z narodzenia Pana dzień dziś wesoły« i inne".

Dwa narody łączyła także wspólna potrawa, charakterystyczna dla polskich Kresów, czyli kutia. Już samo brzmienie tego słowa, śpiewne i delikatne, wydaje się niezwykłe, a cóż dopiero smak! Andrzej Kuśniewicz wręcz ją wielbił następującymi słowami: „Kutia – Nadpotrawa, Obyczaj i Obrządek, niemal Sprawa Święta, jeśli nie narodowa". To postne, ubogie danie, którego głównymi składnikami są ziarna pszenicy i maku, w ciągu wieków bogaciło się, tak jak rosły w bogactwo i piękno kresowe miasta Rzeczypospolitej: coraz więcej było w nim miodu, rodzynek, orzechów, migdałów. Nie ma kanonicznego przepisu na kutię, wręcz przeciwnie – prowadzić można długie dysputy: czy lepiej zaprawiać ją miodem gryczanym, czy lipowym, jak grubo siekać orzechy i czy do orzechów włoskich godzi się domieszać także trochę laskowych, wreszcie czy lepiej serwować ją schłodzoną, czy też w temperaturze pokojowej. Wielość kulinarnych możliwości komponowania kutii wydaje się metaforycznym, ale także namacalnym („nasmakowalnym") dowodem różnorodności, niepowtarzalności i wyjątkowości polskiego Lwowa, polskich Kresów. A we współczesnej, pojałtańskiej, Polsce najlepszym sposobem na sprawdzenie, czy w jakiś zakątek kraju dotarli ekspatrianci (wypędzeni, ew. wysiedleni) zza linii Buga – jest udanie się w przedświątecznym okresie na miejscowe targowisko (bazarek). Jeśli znajdziemy tam ziarna pszenicy obtłuczone tak, aby nadawały się do przyrządzenia kutii – można być pewnym: Lwów na wygnaniu dotarł również w to miejsce. Na wigilijnym lwowskim stole nie tylko sama kutia była wyjątkowa. Barszcz z uszkami i karp po żydowsku (faszerowany) lub w szarym cebulowym sosie to znak, że w rodzinnej tradycji jest cząstka Lwowa, cząstka Kresów.

I kiedy udowodniliśmy, że Boże Narodzenie trwało we Lwowie dwa tygodnie – powiedzmy, że to bynajmniej nie koniec. 19 stycznia, dwa tygodnie po „ruskiej" (grekokatolickiej) Wigilii, następuje bowiem w Kościele unickim święto Bohojawłienia Hospoda, czyli Jordan. Katolicy obrządku łacińskiego Objawienie Pańskie wiążą z wizytą Trzech Mędrców (Królów) ze Wschodu. Katolicy obrządku greckiego z kolei świętują je jako uroczystość Chrztu Pańskiego. W ten oto sposób kresowe „okolice Bożego Narodzenia" rozciągały się na cały niemal miesiąc. To czas, który lwowskie batiary zagospodarowywały bardzo intensywnie – kolędowaniem, czyli chodzeniem z „banią" (lub „wertepą"). Witold Szolgnia, człowiek, który zasłużył na miano „papieża wiedzy o Lwowie" (z żyjących dorównuje mu już chyba tylko Janusz Wasylkowski), tak pisał w swojej monografii „Tamten Lwów" (ten siedmioksiąg właśnie doczekał się wydawniczego wznowienia): „Kolędniczych grup było mnóstwo. Często spotykały się one niespodziewanie, staczając wtedy ze sobą zaciekłe bitwy o rejony działania, których to epilog był dla co młodszych kolędników z reguły żałosny. Najczęściej bowiem kończyły się porażką i utratą rekwizytu – szopki, bani lub gwiazdy".

Ileż razy mówi się dziś o szopkach krakowskich jako arcypolskich? Niesprawiedliwie poszły jednak w zapomnienie szopki lwowskie, a wiąże się z nimi także pewna historia – piękna, przejmująca i tragiczna, przekazana przez Adama Krajewskiego w pracy „Lwowskie przedmieścia" (Lwów 1909). Krajewski zawarł w niej rozdział zatytułowany „Galerya zaginionych lwowskich oryginałów", opisując m.in. postać „Jaśka hułana". Był on postrachem przedmieścia, bez względu na to, czy trzeźwy, czy pijany – terroryzował agresywnością otoczenie. Ten dotknięty jakąś psychiczną aberracją osiłek zmieniał się jedynie w czasie Bożego Narodzenia: „Gromadził w około siebie chłopaków, od 6-letnich berbeciów aż do kilkunastoletnich wyrostków, i zakładał istną fabrykę. Pod wprawnym okiem mistrza rosły w górę kilkuwieżowe gmachy z kolorowego papieru". Później pomocnicy Jaśka stajenki te sprzedawali, a z najpiękniejszą „wertepą" chodzili po kolędzie. Aż do roku, w którym w drugi dzień świąt napadli na kolędników Jaśka hułana batiary z innej lwowskiej watahy. „Krew się polała, ale to furda. Wertepa ze sztucznym mechanizmem, która Jaśka parę lat pracy kosztowała, zniszczona została do szczętu przez wandalów Wojtka. Nazajutrz w dyabelskim młynie na łyczakowskich piaskach znaleziono na bancie powieszonego Jaśka na pasku od spodni...".  Tak więc nawet w okolicach Wigilii – najłagodniejszego i najpiękniejszego dnia w roku – znaleźć można wydarzenie, którego wspomnienie wydaje się dysonansem, zgrzytem, tarciem metalu o metal.

We współczesnym Lwowie odnaleźć można coś z opisywanego klimatu przeszłości. Kto chciałby dzisiaj Boże Narodzenie przeżyć podwójnie – niechaj po sylwestrze pakuje manatki i na Trzech Króli wybierze się do Lwowa. Współczesna ukraińska młodzież kolędniczą fantazją zapewne dorównuje dawnej, choć mamy dziś inne czasy, więc i „wertepy" zyskały nowe oblicze. Miasto jest kolorowe i piękne, a w bożonarodzeniowym nastroju jakby mniej dają się wyczuć antypolskie resentymenty, obecne przede wszystkim (i niestety) wśród przedstawicieli politycznych, samorządowych oraz intelektualno-medialnych „salonów" współczesnej tzw. Ukrainy Zachodniej.

Co trzecie ze Lwowa

Wspominając lwowskie Wigilie, warto jednak na pierwszym planie widzieć elementy najpiękniejsze. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, jak wiele Lwowa jest ciągle w Polsce. Wspomniany Jerzy Janicki pisał: „Zwrócił mi uwagę profesor Nicieja, że w aktualnym wydaniu »Kto jest kim w Polsce« co trzecie nazwisko jest rodem ze Lwowa. Kiedym to powtórzył Hanuszkiewiczowi, odparł, że jeszcze w encyklopedii Orgelbranda występowała ta sama proporcja". W szczególnym dniu Wigilii ślady Lwowa i Kresów w dziejach oraz tradycji naszych rodzin odkryć jest zgoła najłatwiej, bez zagłębiania się w biografie, bez czynienia genealogicznej kwerendy. Wystarczy spojrzeć na bożonarodzeniowy stół: kutia, karp po żydowsku, barszcz z uszkami to małe cząstki, okruchy, wspomnienia polskiego Lwowa rozsiane dziś po tysiącach miejsc na kilku kontynentach.

Marcin Hałaś jest publicystą i poetą, autorem m.in. wydanej w tym roku książki „Oddajcie nam Lwów".

Marcin Hałaś


Oddajcie nam Lwów


Bollinari Publishing House

Dwie Wigilie, dwa Boże Narodzenia. Świętowanie Narodzenia Pańskiego rozciągające się na ponad dwa tygodnie. Gdzie możliwa była taka sytuacja? Oczywiście tylko we Lwowie.

Jerzy Janicki, scenarzysta filmowy, a równocześnie niedościgniony znawca i miłośnik swego rodzinnego miasta, próbował kiedyś zobrazować fenomen charakterystycznego –  chyba tylko dla lwowiaków – fanatycznego wręcz patriotyzmu lokalnego. I napisał mniej więcej tak: mieszkańcom grodu nad Pełtwią wydawało się, że we Lwowie nawet metr jest dłuższy, a kilogram cięższy. Czuć w tym pewną przesadę, bo gdyby lwowski kilogram porównać ze zdeponowanym w Sevres wzorcem wykonanym z platyny i irydu, zapewne okazałoby się, że są one identyczne. Ale już Boże Narodzenie we Lwowie na pewno było dłuższe niż w innych regionach Polski, co więcej – w tym pięknym polskim mieście pan Jezus rodził się dwa razy.

Do Wisły i Dniepru

Wszystko za sprawą „starego rytu" kalendarza, według którego liturgię sprawowali wierni dwóch Kościołów katolickich: unickiego oraz ormiańskiego. Z kilku prawd mających „w pigułce" obrazować niezwykłość Lwowa najczęściej przytacza się dwa fakty. Jeden bardziej anegdotyczny: podczas każdej ulewy deszczówka spływająca jedną płaszczyzną dachu słynnego kościoła św. Elżbiety we Lwowie trafiała przez Bóg i Wisłę do Bałtyku; natomiast woda z drugiej strony dachu płynęła do Morza Czarnego via Dniestr. Bo Lwów leży dokładnie na wododziale obu tych akwenów. Fakt drugi, mający już nie tylko znaczenie ciekawostkowe: Lwów jako jedyne miasto świata był siedzibą trzech biskupstw Kościoła katolickiego: obrządku rzymskiego, unickiego i ormiańskiego.

Rzymscy katolicy Polacy obchodzili Wigilię „jak Pan Bóg przykazał", czyli 24 grudnia. Natomiast grekokatolicy – Rusini (dzisiejsi Ukraińcy) oraz spolonizowani Ormianie – ten sam dzień świętowali , również... „jak Pan Bóg przykazał", tyle że 6 stycznia. Nie uwzględniali bowiem reformy kalendarza, jaką w 1582 r. przeprowadził papież Grzegorz XIII. Chodziło w niej o zlikwidowanie opóźniania się roku kalendarzowego względem roku zwrotnikowego. Wprowadzono więc lata przestępne, a żeby zniwelować powstałą już różnicę – „cofnięto" kalendarz, opuszczając w roku reformy 10 dni. Papieskiej reformy nie przyjął Kościół wschodni. Kiedy za sprawą świętego Andrzeja Boboli zawarto unię brzeską – łączącą na terenach Rzeczypospolitej Kościół prawosławny z Kościołem rzymskim – unici, przyjmujący katolickie dogmaty i zwierzchnictwo papieża, zachowali własną hierarchię, własną wschodnią liturgię i niezreformowany kalendarz juliański.

Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski