Dwie Wigilie, dwa Boże Narodzenia. Świętowanie Narodzenia Pańskiego rozciągające się na ponad dwa tygodnie. Gdzie możliwa była taka sytuacja? Oczywiście tylko we Lwowie.
Jerzy Janicki, scenarzysta filmowy, a równocześnie niedościgniony znawca i miłośnik swego rodzinnego miasta, próbował kiedyś zobrazować fenomen charakterystycznego – chyba tylko dla lwowiaków – fanatycznego wręcz patriotyzmu lokalnego. I napisał mniej więcej tak: mieszkańcom grodu nad Pełtwią wydawało się, że we Lwowie nawet metr jest dłuższy, a kilogram cięższy. Czuć w tym pewną przesadę, bo gdyby lwowski kilogram porównać ze zdeponowanym w Sevres wzorcem wykonanym z platyny i irydu, zapewne okazałoby się, że są one identyczne. Ale już Boże Narodzenie we Lwowie na pewno było dłuższe niż w innych regionach Polski, co więcej – w tym pięknym polskim mieście pan Jezus rodził się dwa razy.
Do Wisły i Dniepru
Wszystko za sprawą „starego rytu" kalendarza, według którego liturgię sprawowali wierni dwóch Kościołów katolickich: unickiego oraz ormiańskiego. Z kilku prawd mających „w pigułce" obrazować niezwykłość Lwowa najczęściej przytacza się dwa fakty. Jeden bardziej anegdotyczny: podczas każdej ulewy deszczówka spływająca jedną płaszczyzną dachu słynnego kościoła św. Elżbiety we Lwowie trafiała przez Bóg i Wisłę do Bałtyku; natomiast woda z drugiej strony dachu płynęła do Morza Czarnego via Dniestr. Bo Lwów leży dokładnie na wododziale obu tych akwenów. Fakt drugi, mający już nie tylko znaczenie ciekawostkowe: Lwów jako jedyne miasto świata był siedzibą trzech biskupstw Kościoła katolickiego: obrządku rzymskiego, unickiego i ormiańskiego.
Rzymscy katolicy Polacy obchodzili Wigilię „jak Pan Bóg przykazał", czyli 24 grudnia. Natomiast grekokatolicy – Rusini (dzisiejsi Ukraińcy) oraz spolonizowani Ormianie – ten sam dzień świętowali , również... „jak Pan Bóg przykazał", tyle że 6 stycznia. Nie uwzględniali bowiem reformy kalendarza, jaką w 1582 r. przeprowadził papież Grzegorz XIII. Chodziło w niej o zlikwidowanie opóźniania się roku kalendarzowego względem roku zwrotnikowego. Wprowadzono więc lata przestępne, a żeby zniwelować powstałą już różnicę – „cofnięto" kalendarz, opuszczając w roku reformy 10 dni. Papieskiej reformy nie przyjął Kościół wschodni. Kiedy za sprawą świętego Andrzeja Boboli zawarto unię brzeską – łączącą na terenach Rzeczypospolitej Kościół prawosławny z Kościołem rzymskim – unici, przyjmujący katolickie dogmaty i zwierzchnictwo papieża, zachowali własną hierarchię, własną wschodnią liturgię i niezreformowany kalendarz juliański.
Wczora z wieczora
Tym samym, kiedy rzymscy katolicy obchodzili Święto Trzech Króli – grekokatolicy siadali do wieczerzy wigilijnej. Nie działo się to jednak w izolacji i we wzajemnym bojkocie; współżycie dwóch społeczności: Polaków i Rusinów we Lwowie przez dziesięciolecia przebiegało w sposób dobrosąsiedzki i harmonijny, a rodziny mieszane nie należały do rzadkości. Dopiero na początku XX w. Dmytro Doncow rzucił w urodzajną glebę ukraińskich serc zatrute ziarna nacjonalizmu, który zaowocował zbrodniczą ideologią i – w rezultacie – ludobójstwem, jakiego w latach II wojny światowej ukraińscy nacjonaliści dopuścili się wobec Polaków i Żydów. Zanim jednak na nowo „nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą", rzymscy i greccy katolicy dzielili się radością Bożego Narodzenia, świętując je często wspólnie, a więc dubeltowo. Współczesnym pokoleniom nie zostało już dane to piękne doświadczenie, sięgnijmy więc do cytatu ze wspomnień ludzi, którzy takie chwile przeżywali. Mirosław Opałek pisał: „Gdy u nas w domu nie pozostała już ze świątecznego pieczywa ani okruszyna, gdy wyschły całkowicie źródła świątecznej biesiady – u ciotki Katarzyny »pachło« bakaliami i miodem [...] Po należytym ugoszczeniu krewniaków wuj z siwym wąsem na zadumanej po kozacku twarzy zaczynał kolędować, a pierwszą pieśnią była ruska kolęda »Boh predwycznyj nam narodyłsja«. Po niej śpiewał wuj z polskich kolęd najchętniej »A wczora z wieczora z niebieskiego dwora«, »Z narodzenia Pana dzień dziś wesoły« i inne".
Dwa narody łączyła także wspólna potrawa, charakterystyczna dla polskich Kresów, czyli kutia. Już samo brzmienie tego słowa, śpiewne i delikatne, wydaje się niezwykłe, a cóż dopiero smak! Andrzej Kuśniewicz wręcz ją wielbił następującymi słowami: „Kutia – Nadpotrawa, Obyczaj i Obrządek, niemal Sprawa Święta, jeśli nie narodowa". To postne, ubogie danie, którego głównymi składnikami są ziarna pszenicy i maku, w ciągu wieków bogaciło się, tak jak rosły w bogactwo i piękno kresowe miasta Rzeczypospolitej: coraz więcej było w nim miodu, rodzynek, orzechów, migdałów. Nie ma kanonicznego przepisu na kutię, wręcz przeciwnie – prowadzić można długie dysputy: czy lepiej zaprawiać ją miodem gryczanym, czy lipowym, jak grubo siekać orzechy i czy do orzechów włoskich godzi się domieszać także trochę laskowych, wreszcie czy lepiej serwować ją schłodzoną, czy też w temperaturze pokojowej. Wielość kulinarnych możliwości komponowania kutii wydaje się metaforycznym, ale także namacalnym („nasmakowalnym") dowodem różnorodności, niepowtarzalności i wyjątkowości polskiego Lwowa, polskich Kresów. A we współczesnej, pojałtańskiej, Polsce najlepszym sposobem na sprawdzenie, czy w jakiś zakątek kraju dotarli ekspatrianci (wypędzeni, ew. wysiedleni) zza linii Buga – jest udanie się w przedświątecznym okresie na miejscowe targowisko (bazarek). Jeśli znajdziemy tam ziarna pszenicy obtłuczone tak, aby nadawały się do przyrządzenia kutii – można być pewnym: Lwów na wygnaniu dotarł również w to miejsce. Na wigilijnym lwowskim stole nie tylko sama kutia była wyjątkowa. Barszcz z uszkami i karp po żydowsku (faszerowany) lub w szarym cebulowym sosie to znak, że w rodzinnej tradycji jest cząstka Lwowa, cząstka Kresów.
I kiedy udowodniliśmy, że Boże Narodzenie trwało we Lwowie dwa tygodnie – powiedzmy, że to bynajmniej nie koniec. 19 stycznia, dwa tygodnie po „ruskiej" (grekokatolickiej) Wigilii, następuje bowiem w Kościele unickim święto Bohojawłienia Hospoda, czyli Jordan. Katolicy obrządku łacińskiego Objawienie Pańskie wiążą z wizytą Trzech Mędrców (Królów) ze Wschodu. Katolicy obrządku greckiego z kolei świętują je jako uroczystość Chrztu Pańskiego. W ten oto sposób kresowe „okolice Bożego Narodzenia" rozciągały się na cały niemal miesiąc. To czas, który lwowskie batiary zagospodarowywały bardzo intensywnie – kolędowaniem, czyli chodzeniem z „banią" (lub „wertepą"). Witold Szolgnia, człowiek, który zasłużył na miano „papieża wiedzy o Lwowie" (z żyjących dorównuje mu już chyba tylko Janusz Wasylkowski), tak pisał w swojej monografii „Tamten Lwów" (ten siedmioksiąg właśnie doczekał się wydawniczego wznowienia): „Kolędniczych grup było mnóstwo. Często spotykały się one niespodziewanie, staczając wtedy ze sobą zaciekłe bitwy o rejony działania, których to epilog był dla co młodszych kolędników z reguły żałosny. Najczęściej bowiem kończyły się porażką i utratą rekwizytu – szopki, bani lub gwiazdy".
Ileż razy mówi się dziś o szopkach krakowskich jako arcypolskich? Niesprawiedliwie poszły jednak w zapomnienie szopki lwowskie, a wiąże się z nimi także pewna historia – piękna, przejmująca i tragiczna, przekazana przez Adama Krajewskiego w pracy „Lwowskie przedmieścia" (Lwów 1909). Krajewski zawarł w niej rozdział zatytułowany „Galerya zaginionych lwowskich oryginałów", opisując m.in. postać „Jaśka hułana". Był on postrachem przedmieścia, bez względu na to, czy trzeźwy, czy pijany – terroryzował agresywnością otoczenie. Ten dotknięty jakąś psychiczną aberracją osiłek zmieniał się jedynie w czasie Bożego Narodzenia: „Gromadził w około siebie chłopaków, od 6-letnich berbeciów aż do kilkunastoletnich wyrostków, i zakładał istną fabrykę. Pod wprawnym okiem mistrza rosły w górę kilkuwieżowe gmachy z kolorowego papieru". Później pomocnicy Jaśka stajenki te sprzedawali, a z najpiękniejszą „wertepą" chodzili po kolędzie. Aż do roku, w którym w drugi dzień świąt napadli na kolędników Jaśka hułana batiary z innej lwowskiej watahy. „Krew się polała, ale to furda. Wertepa ze sztucznym mechanizmem, która Jaśka parę lat pracy kosztowała, zniszczona została do szczętu przez wandalów Wojtka. Nazajutrz w dyabelskim młynie na łyczakowskich piaskach znaleziono na bancie powieszonego Jaśka na pasku od spodni...". Tak więc nawet w okolicach Wigilii – najłagodniejszego i najpiękniejszego dnia w roku – znaleźć można wydarzenie, którego wspomnienie wydaje się dysonansem, zgrzytem, tarciem metalu o metal.