To, że Paul Auster, autor „Dymu", „Brooklyn Boogie" i „Lulu na moście", pisze listy, było wysoce prawdopodobne. Ale Coetzee? Znając choć odrobinę charakter noblisty, można by pomyśleć, że Auster nie oszczędza papieru, a w odpowiedzi otrzymuje puste koperty, symbol milczenia, tak lubianego przez Coetzeego.
O tym, że jedyną formą jego wypowiedzi są autorskie książki, może pomyśleć każdy, kto był świadkiem pobytu noblisty na Malta Festival w Poznaniu. Na konferencji prasowej dziennikarze i literaturoznawcy łamali sobie głowy, jak wydusić z pisarza chociaż jedno słowo. Ten zaś milczał długo lub ograniczał się do „tak", „nie" lub „nie sądzę". Także podczas bardziej prywatnych spotkań Coetzee karmił się raczej cudzym słowem. Austerowi więc za to, że zachęcił Coetzeego do sążnistych wypowiedzi, należy się co najmniej Nobel.
Panowie znają się od 2008 r., a choć mieszkają na innych kontynentach, spotykają się przy każdej okazji jako goście festiwali, czemu sprzyja przyjaźń małżonek. Pośród wielu historii i anegdot, m.in. o sporcie czy Samuelu Becketcie, najważniejsze jest bodaj wspomnienie Coetzeego o jego podróży do Ameryki i partii szachów.
To doświadczenie tłumaczy jego dystans do ludzi, świata, a przede wszystkim wielkich emocji: zwłaszcza własnych. Coetzee płynął do Ameryki jak bohater książki Franza Kafki, a przypowieść wpisuje się w klimat kafkowskich opowieści o absurdalności egzystencji.
Na statku brał udział w turnieju szachowym, a finał z utalentowanym rówieśnikiem przedłużał się tak bardzo, że zostali sami, bo wszyscy zeszli na ląd podziwiać Statuę Wolności. W końcu, po wielu godzinach, przeanalizowawszy sytuację na szachownicy, obaj gracze zdecydowali się na remis, który nie dawał później spokoju Coetzeemu i zepsuł nie tylko wymarzony od dawna pobyt w Nowym Jorku, ale też pierwsze dni w Ameryce. Powracał obsesyjnie myślami do gry, analizując możliwość dalszych posunięć. Jak się okazało – mógł wygrać! Myśl o tym wpędzała go w białą gorączkę.