Są jeszcze „Sławka", „Rena", „Blizna" i kilka innych kobiet, które przeżyły Powstanie Warszawskie i 70 lat później stały się bohaterkami książki Anny Herbich „Dziewczyny z Powstania".

Takich publikacji powstało już kilka. Mniej więcej przed rokiem do księgarń trafiła książka Patrycji Bukalskiej „Sierpniowe dziewczęta". Też składała się z opowieści kobiet, które przeżyły Powstanie Warszawskie. I dobrze, bo czas jest nieubłagany, każde świadectwo tamtych dni ma więc znaczenie.

W odróżnieniu od Bukalskiej Herbich nie skupia się jednak na kobietach żołnierzach. Równoprawnymi bohaterkami jej książki są także panie, które po prostu starały się przeżyć. Autorka oddaje im głos, nie pozwalając sobie na żadną osobistą refleksję. Może to i lepiej. Nic bowiem nie przemawia do wyobraźni tak dobitnie jak wspomnienia świadków historii. I nic bardziej nie porusza.

Mnie w pamięć chyba najbardziej zapadła gehenna Haliny Wiśniewskiej, która po upadku powstania z dwumiesięcznym synkiem i wycieńczonym ojcem znalazła schronienie na wsi. Opowieść o tym, jak po śmierci ojca nie mogła go pochować na cmentarzu, bo okoliczni chłopi się na to nie zgodzili, bojąc się, że zabraknie miejsca dla nich samych –  dławi w gardle.

I właściwie można by na tym zakończyć, gdyby nie dwa zdania z prologu: „Warszawskie kobiety przeżyły piekło. Niestety, w historii pisanej przez mężczyzn nie poświęcono ich przeżyciom tyle miejsca, na ile zasługiwały". Cóż, odnoszę wrażenie, że nawet w historii pisanej przez mężczyzn rola kobiet z AK została doceniona bez pomocy genderowych ideologów. Czym innym są rzecz jasna wspomnienia cywilów, którym dotąd faktycznie nie poświęcano zbyt wiele uwagi. Ale w tym wypadku przeżycia mężczyzn siedzących w piwnicy też byłyby inne niż akowców. Rozumiem więc, że to ukłon autorki (albo wydawnictwa) w stronę modnych dziś teorii. Zupełnie niepotrzebny.