Kto widział film „Wstyd" McQueena, ten pamięta problem bohatera: nie potrafił nawiązać emocjonalnych związków z kobietami, a od fizycznych relacji z nimi był uzależniony. Joe Matt, autor i główna postać „Spustu", ma gorzej – boi się seksu. Atrakcyjne dziewczyny napełniają go równie wielkim pożądaniem, co strachem. To sprawia, że próbuje znaleźć inny sposób na rozładowanie napięć erotycznych.
Niewinnie brzmiący tytuł „Spust" dopełnia prowokacyjny podtytuł: „pamiętnik onanisty pasjonata". Do tego ekshibicjonistyczna okładka – facet leżący w betach, twarzą w poduszce, z walającymi się dookoła kawałkami papieru toaletowego. Czy po takiej auto-antyreklamie warto zapuścić się w „Spust"? Jak najbardziej.
To, do czego przyznaje się Joe Matt, mało komu przyszłoby z łatwością, tymczasem amerykańsko-kanadyjski autor z porażającą szczerością obnaża przed odbiorcami swoje fobie, kompleksy i mizerię egzystencji. Co więcej, wcale nie jest wyjątkiem. Czytałam w sieci wpisy pod recenzją komiksu – nikt nie wypowiadał się o artystycznej stronie pracy, za to wielu zabierało głos w sprawie samogwałtów. I byli to wyłącznie panowie...
Chyba Matt trafił w sedno. Jego (karykaturalny) autowizerunek to figura dość często spotykana we współczesnym świecie.
Oto on – zdolny, lecz leniwy. Terapeuci dodaliby – nieprzystosowany, zagubiony, zakompleksiony. Jego azylem jest przeszłość. Kolekcjonuje zabawki z dzieciństwa, by odtworzyć iluzję szczęśliwej beztroski. Nienawidzi nadopiekuńczej matki, której się wstydzi i nie potrafi się porozumieć. Ma encyklopedyczną wiedzę o starych komiksach, lecz kompletnie brakuje mu umiejętności (i chęci), by jakkolwiek to wykorzystać.