Pisanie z użyciem alibi o niepełnej sprawności fizycznej i intelektualnej nie jest z pewnością marzeniem Jerzego Pilcha. Ale to sam pisarz wspominał na łamach „Tygodnika Powszechnego", jakie elektryczne doładowanie dostał. Przeszedł bowiem operację głębokiej stymulacji mózgu. Dzięki temu udało się zniwelować drżenie rąk towarzyszące chorobie Parkinsona.
Jestem okablowany: w głowę wmontowane mam dwie elektrody, przeze mnie przechodzą przewody, a baterię, którą za trzy lata trzeba wymienić, umocowaną mam pod obojczykiem – relacjonował rok temu. Złośliwi powiedzą, że napisał powieść po tym, jak wywiercono mu dziurę w czaszce. Życzliwi docenią, że się nie poddaje.
„To było do przewidzenia: na starość zakochałem się w pochopnej dwudziestolatce. Przez pochopność należy rozumieć zgodę na wykonywanie działań elementarnych za pieniądze, ergo kurewstwo" – brzmi początek książki, a jej perwersyjność jest podwójna: Pilch kreuje dwuznaczną autobiograficzną aurę.
Oto główny bohater w młodości pracował w krakowskim tygodniku „Student". Jest pisarzem, który mieszka na Hożej, sporo w życiu wypił, wręcz zmagał się z alkoholizmem, który wpędził go w chorobę Parkinsona. Gdyby ktoś z czytelników Pilcha miał wątpliwości – narrator „Zuzy" pochodzi z Wisły i ma matkę niezwykle charakterną.
Wszystko by się zgadzało z danymi biograficznymi pisarza, gdyby nie to, że on wypiera się – dwuznacznie co prawda – tej minipowieści już w pierwszych zdaniach. Sugeruje, że znalazł ją na klatce schodowej w porzuconym narciarskim bucie. Wypada zapytać: czy jest to but z kompletu pasującego do „Nart Ojca Świętego"?!