Grzegorz Rosiński, twórca Thorgala i kapitana Żbika: Thorgal zaskoczył świat

– W liceum plastycznym rysowania komiksu mi zakazano – mówi Grzegorz Rosiński, legenda polskiego i światowego komiksu. Wielka wystawa retrospektywna twórcy Thorgala potrwa w stołecznym Pałacu Kultury i Nauki od 15 czerwca do 8 września.

Publikacja: 12.06.2024 04:30

Grzegorz Rosiński w ilustracjach – wielka wystawa retrospektywna twórcy Thorgala

Grzegorz Rosiński w ilustracjach – wielka wystawa retrospektywna twórcy Thorgala

Foto: Grzegorz Rosiński

Przyjeżdża pan do Warszawy na wystawę „Grzegorz Rosiński. W ilustracjach”. Mówi się, że przeszedł pan na emeryturę, ale może pan jednak nad czymś pracuje?

Gdy się obijam – wyrzuty sumienia miotają mną po ścianach. Ciągle sobie obiecuję, że muszę się wziąć za robotę. Mam liczne prośby o to, żeby coś zrobić. W Polsce w związku z moją wystawą będę miał pewnie dużo innych spraw do załatwienia. Pracuję w mojej głowie bez przerwy. Ciągle za mną chodzi ilustracja książkowa, bo wyszedłem z kręgu ilustracji, gdy wcześniej zabroniono mi robić komiksy. Komiks to było bardzo „be”, coś paskudnego. W takich czasach się wychowywałem. Ale zawsze wszystko robiłem na przekór wszystkiemu. Taką mam naturę: gdy coś jest zabronione – odżywam i zaczynam widzieć swoją szansę. A jak nie mogłem robić komiksów, to przynajmniej mogłem tworzyć bohaterów i ich świat jako ilustrator książek. Tak przez dziesięć lat. Dlatego ilustracja wciąż za mną chodzi – żeby sobie poilustrować pewne sceny, pewne sytuacje. Kiedyś za mną chodziły takie ciekawostki, jak na przykład zasada kontrastu. Dlatego interesował mnie „Guliwer” Swifta czy książki Diderota.

Powiastki filozoficzne.

Tak. To mnie zawsze przyciągało. A teraz, żeby się nie zestarzeć jak głupi staruszek, myślę sobie o różnych historyjkach, które na komiks się nie nadają – oczywiście na takie komiksy, jakie teraz wszyscy robią. Każdą książkę, którą czytam – widzę obrazowo. Nigdy nie pracowałem na zlecenie, chyba że sam uważałem, że jest ciekawe. Dlatego przez dłuższy czas zajmowałem się ilustracjami książkowymi do podręczników szkolnych, co dla kolegów było niewdzięczne, jeśli chodzi o artystyczną chwałę. Byłem trochę na boku wszystkich słynnych polskich ilustratorów, ale nawet w ASP robiłem tylko to, co mnie interesowało.

Ma pan na myśli klasę Jana Marcina Szancera?

Tak, ale on tylko dwa razy przyszedł do pracowni, powiedział mi coś, co sobie zapamiętałem: ważne rzeczy. Od pierwszego roku miałem profesora Eugeniusza Arcta ze szklaną fifką do papierosów i wielką muchą – malarza przedwojennego, który mnie obserwował, a kiedyś wziął na bok i powiedział: „Panie Rosiński, niech pan tu nie słucha specjalnie, co panu będą mówić na akademii. Niech pan będzie sobą. Jak pana tylko dziewczynki i alkohol nie sprowadzą z tej drogi – to będą z pana ludzie na pewno”. Miałem kilku profesorów, którzy jedno zdanie mi powiedzieli, i to wystarczyło. Moim studentom też te mądrości w Szwajcarii powtarzałem.

A czy anegdota o Jerzym Tchórzewskim, że zadowolił go pan dopiero obrazem malowanym, gdy stał pan do sztalugi odwrócony plecami  jest prawdziwa?

Tak, bo takie czasy mieliśmy, gdy doszło do głosu malarstwo niefiguratywne artystów wywodzących się ze środowiska wokół słynnej wystawy w Arsenale. Abstrakcja była wtedy szalona, rozbuchana. To był taki naturalny protest przeciw socrealizmowi. Ale jak patrzę na rzeźby przed Pałacem Kultury, mam ochotę zapytać: kto teraz tak potrafi? Nikt. Dlatego robi się jakiś konceptualizm. Pamiętam, że był na akademii kolega, który jako jedyny miał samochód, i przyniósł kiedyś wiadro mazi do smarowania podwozia przeciw rdzy. Cała pracownia tym mazała i tylko nie wiadomo było, po co modelka stała zmarznięta, naga. Próbowałem ją malować i właśnie wtedy otrzymałem uwagi, że jestem jakiś archaiczny.

Mówił pan o przekorze. Ciekawe, że spadkiem po Światowym Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu w 1948 r., gdzie pan wtedy mieszkał, było wydawanie w PRL komiksów z Vaillant”, dodatku do komunistycznego dziennika „L’humanite”. Imperialistyczną sztukę przeszmuglowali do stalinowskiej Polski komuniści?

Była też wystawa „Oto Ameryka”, na której wyszydzano sztukę użytkową i amerykańskie komiksy ze słynnej kolekcji „Classics Illustrated”. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy klasyczny amerykański komiks i to miało na mnie wielki wpływ. Był wspaniały. Oni nawet Dostojewskiego przerabiali na obrazki.

Pierwsze pana rzeczy były inspirowane też literaturą, powieścią Verne’a „Dzieci Kapitana Granta”.

To były moje próby jeszcze dziecięce. Nie należy tego traktować poważnie.

Ale chodzi mi o inspirację literaturą.

Tak, to było jeszcze w Wrocławiu, który nazywałem Breslau. Stanąłem tam przed decyzją, czy mam pisać, rysować, czy cokolwiek tworzyć. W końcu zacząłem pisać i rysować jednocześnie, przerabiając moją ukochaną literaturę na obrazki, a dużo się jej naczytałem we Wrocławiu, zwłaszcza z XIX wieku. W tym Aleksandra Dumasa.

I całkiem niedawno wykorzystał go pan w „Zemście hrabiego Skarbka”.

Tak, tam są oczywiste analogie.

Proszę powiedzieć, jak to było, że Milicja Obywatelska zamawiała, podstępnie wobec młodzieży, żeby ocieplić swój wizerunek, właśnie komiksy z serii „Żbik”?

Robiłem rzeczy, które uważałem za słuszne. Wcześniej mi się zdarzały cykle plakatów zamówione przez milicję, ostrzegające młodzież, która szukała niewypałów. To była plaga. Kiedyś ktoś to zobaczył i kilku moich znajomych się ode mnie odwróciło, bo rzekomo jestem jakiś komuch. Tymczasem nasza historia jest złożona i nie można jej traktować jak jakiś jeden zwarty klocek. Trudno porównać to, co po wojnie, i lata 70. Byliśmy wtedy podobno najweselszym barakiem obozu komunistycznego. Więcej wtedy było można. Komiksy rysować też.

Jak się dziś ogląda plansze „Żbika” – można z podziwu rozdziawić usta.

Pamiętam redakcję na ulicy Rutkowskiego, teraz to Chmielna. Na pięterku redaktorka, pani Lange, wyjaśniała mi, co to jest komiks i na czym to polega. Wie pan, panie Rosiński, to są takie obrazki, gdzie trzeba zostawić miejsce na tekst. Jak pada deszcz – to trzeba to napisać innym kolorem. A dymek wychodzi bohaterom z ust, jak coś mówią. No dobrze, mówię, choć przecież rysowałem komiksy jeszcze jako chłopiec, bo do rysowania komiksu trzeba być dzieckiem – nawet starym, ale dzieckiem. W liceum plastycznym w Łazienkach, w Podchorążówce, rysowania komiksu mi zakazano, a Bogusława Połcha, mojego przyjaciela ze szkolnej ławy, nawet za to ze szkoły wyrzucono. Mnie szalenie interesowała komunikacja wizualna, z socjologią i psychologią. Na akademii też robiłem na ten temat opracowania, siedząc na przykład w kawiarni. Ważne było, żeby zawsze mówić prawdę: to, co się myśli i co się czuję. Bez ozdobników, bez motylków. Podobnie było z Thorgalem. Aż się znudziłem i powiedziałem po wielu latach – basta.

Thorgal też powstał w gierkowskiej dekadzie.

Nigdy nie byłem napalony na średniowiecze i rycerzy. Przypadkowo przy kolacji spotkałem Van Hamme’a, pojechałem do niego na rozmowę i przez jedną noc zrobiłem dwie plansze, ale pod jednym warunkiem, bo żyliśmy na innych planetach, ja na czerwonej planecie, a on na Zachodzie. Chodziło o to, żeby wszystko było uniwersalne, zrozumiałe, akceptowalne, moralne, bez mordobicia i erotyki. On to zrozumiał, a ja uczyłem się francuskiego. I okazało się, że to, co powstało przez eliminację, bo wyeliminowaliśmy te wszystkie rzeczy, w które wyposaża się bohatera, który ma zawojować świat – wszystkie magie, czarnoksięskie miecze, czarownice – i gdy zostawiliśmy tylko człowieka i naturę, zmagania z przeciwnościami losu, które wszyscy znamy – zaskoczyliśmy właściwie cały świat. Nikt nie pomyślał, że w komiksie coś takiego można zrobić.

Czytaj więcej

Pierwszym komiks z Supermanem sprzedany za rekordowe 6 mln dolarów

Przekora znowu miała znaczenie?

Przekora i naturalna eliminacja zbędnych rzeczy.

Jak pan wspomina magazyn komiksowy „Relax”?

Szukałem w demoludach tych, którzy mają taką chorobę jak ja – urodzili się, żeby robić komiksy. Opowiadać coś obrazkami. Na pewno nie podobała mi się nazwa. Co za idiota wymyślił tę nazwę? Jacyś specjaliści!

Co teraz dla pana jest sztuką przyszłości, jaką był kiedyś komiks, dziś ekranizowany przez Hollywood?

Kiedyś nas straszono cywilizacją audiowizualną i rzeczywiście właśnie nastała, choć dużo później, niż się spodziewano. Wszystko się teraz miesza. Dźwięki nazywane muzyką i plamy nazywane malarstwem. Ilustracja książkowa właściwie zanikła zupełnie, robi się ją na komputerach. A ja ją kocham dalej, po cichu – dla siebie. Z nowych rysowników nie znam prawie nikogo. Robią jakieś potwory, jakieś mangi, marvele, te największe amerykańskie pierdoły. Jak przychodzi do mnie jakiś młody adept z mamą i mi takie rzeczy pokazują, w związku z tym, że jestem grzeczny, mówię: zdolne dziecko, niech jeszcze popracuje.

A co pan uważa za swoje największe osiągnięcie?

Ilustracje odrzucone przez wydawnictwa. Staram się je pokazywać na wystawach. Każda jest właściwie inna. Kierowałem się tym, co mówił Janusz Stanny, którego uważam za najwybitniejszego ilustratora polskiego, a był też asystentem Szancera. Janusz powiedział, że ilustrator jest jak myśliwy, który zawsze wybiera inną broń w zależności od tego, na co poluje. Ilustrator musi być na wszystko przygotowany, bo każda powieść to jest inna przygoda. Mam też taką koncepcję, że jak coś robię, zapominam o tym, kim jestem. Zaczynam się od nowa poznawać. Tworzyć na nowo. Dlatego jak coś rysuję – to instynktownie. Tylko wtedy, kiedy czuję potrzebę wewnętrzną. Najlepiej mi się rysuje, jak rozmawiam przez telefon. Wtedy nie myślę za bardzo o tym, co powstaje. Bo jak człowiek zaczyna myśleć – od razu coś zaczyna kombinować, czyli kłamać. A odbiorca to czuje.

Co z rzeczy komiksowych lubi pan w swoim dorobku najbardziej?

Nie zmieniłbym nic w „Szninklu” czy w „Zemście hrabiego Skarbka”, bo Skarbek wyszedł z tej samej szkoły co ja – też z Podchorążówki, tylko że on po powstaniu listopadowym pojechał do Paryża, a ja po stanie wojennym do Brukseli. Łączą nas też piękne kobiety, które są obsesją każdego z nas.

Czytaj więcej

„Pan Samochodzik i templariusze”. Krucjata dzieci i kobiet

Dlaczego wybrał pan Szwajcarię na swój dom?

To Szwajcaria wybrała mnie. W Belgii przeszkadzała mi biurokracja. Nie wiedziałem, o co chodzi, gdy przysyłano mi coraz więcej formularzy do wypełnienia. Do Szwajcarii na festiwal komiksu zaproszono mnie w 1987 r. A rok później Polska była gościem honorowym tego festiwalu. Podobno to była najbardziej udana edycja. Jeden artysta się upił, drugi poprosił o azyl. Były polskie pierogi. A mówiąc serio – festiwal miał sukces, a my dostaliśmy zaproszenie. Znałem tu mnóstwo ludzi. To był okres, kiedy chciałem rzucić Yansa, którego zmieniłem z Hansa, żeby nie kojarzył się z Klossem.

Wraca pan teraz do swoich źródeł?

Jako człowiek u schyłku lubię czytać wspomnienia albo publikacje z przeszłości. O sobie przeczytałem, że wszyscy mieli swoich idoli, a Rosiński nikim się nie inspirował. Potem słyszałem wielokrotnie, że byłem facetem, który wniósł wiele nowych rzeczy do komiksu. Dlaczego? Bo miałem wykształcenie w dziedzinie kultury, studia, dyplomy i zainteresowanie kulturą, socjologią, psychologią – bardzo głębokie. To mnie pasjonowało. Nie interesowało mnie, żeby Myszka Mickey skakała, tylko to, jak funkcjonuje człowiek. Czerpałem z technik kartograficznych, wprowadziłem oznaczenia na grzbietach w albumach komiksowych, wcześniej wszystkie były nierozpoznawalne. I wiele jeszcze innych rzeczy…

„Grzegorz Rosiński w ilustracjach”, wielka wystawa retrospektywna twórcy Thorgala, Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, Sala Skłodowskiej, IV piętro, 15 czerwca  8 września 2024 r., wystawa czynna codziennie od g. 10.00 do 18.00. www.bilety.muzeumkarykatury.pl

Przyjeżdża pan do Warszawy na wystawę „Grzegorz Rosiński. W ilustracjach”. Mówi się, że przeszedł pan na emeryturę, ale może pan jednak nad czymś pracuje?

Gdy się obijam – wyrzuty sumienia miotają mną po ścianach. Ciągle sobie obiecuję, że muszę się wziąć za robotę. Mam liczne prośby o to, żeby coś zrobić. W Polsce w związku z moją wystawą będę miał pewnie dużo innych spraw do załatwienia. Pracuję w mojej głowie bez przerwy. Ciągle za mną chodzi ilustracja książkowa, bo wyszedłem z kręgu ilustracji, gdy wcześniej zabroniono mi robić komiksy. Komiks to było bardzo „be”, coś paskudnego. W takich czasach się wychowywałem. Ale zawsze wszystko robiłem na przekór wszystkiemu. Taką mam naturę: gdy coś jest zabronione – odżywam i zaczynam widzieć swoją szansę. A jak nie mogłem robić komiksów, to przynajmniej mogłem tworzyć bohaterów i ich świat jako ilustrator książek. Tak przez dziesięć lat. Dlatego ilustracja wciąż za mną chodzi – żeby sobie poilustrować pewne sceny, pewne sytuacje. Kiedyś za mną chodziły takie ciekawostki, jak na przykład zasada kontrastu. Dlatego interesował mnie „Guliwer” Swifta czy książki Diderota.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Literatura
Nagroda im. Wisławy Szymborskiej dla Magdaleny Bielskiej
Literatura
Festiwal i Rok Czesława Miłosza. Jakich spodziewać się premier?
Literatura
Miłosz Festival startuje 30 czerwca w Krakowie
Literatura
Barbara Nowacka wyrzuciła z lektur pisarza, który przestrzegał przed modelem PiS. I sobą
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Literatura
Pośmiertne gry z Marquezem, czyli czego nie przegapić na Big Book Festivalu