Mija setna rocznica urodzin Ingmara Bergmana. Największego z wielkich, jak często piszą o nim krytycy. Artysty, który w sztuce szukał sensu istnienia, zaglądał w zakamarki duszy człowieka, wadził się z Bogiem, dotykał tajemnicy śmierci. Od „Wakacji z Moniką", „Tam gdzie rosną poziomki", „Wieczoru kuglarzy", „Siódmej pieczęci" przez „Milczenie" i „Personę", aż do „Szeptów i krzyków", „Jesiennej sonaty" czy „Fanny i Aleksander".
Sztuka zawsze była dla niego najważniejsza. Wszystko inne, kobiety, dzieci, codzienność, polityka, nawet przyjaźnie schodziły na plan dalszy. Kiedy pracował, świat przestawał się liczyć. Mówiono o nim „święty potwór". Pewnie to samo można powiedzieć o niemal wielkich artystach, bo w geniusz często wpisany jest egoizm. Ale Ingmar Bergman nigdy się swojego egocentryzmu nie wstydził. Mówił o nim otwarcie i bez zażenowania.
Pracował bez wytchnienia. Jakby chciał uciec od prawdziwego życia. Może dlatego, że zraniło go głęboko już na początku. Trudne dzieciństwo, małżeństwo rodziców będące mezaliansem, ojciec – gbur i tyran.
W pamiętnikach matki Ingmar znalazł notatkę z lipca 1918 roku: „Nasz syn urodził się w niedzielę rano, 14 lipca. Zaraz dostał wysokiej gorączki i biegunki. Wygląda jak mały szkielecik z płomiennoczerwonym nosem. Uparcie odmawia otwarcia oczu. (...) Leżę tu bezsilna i zmarniała. Jeśli chłopiec umrze, Ma chce żebym wróciła do swojego zawodu i rozwiodła się z Erikiem, zanim on ze swoją nienawiścią nie wymyśli jakiegoś nowego szaleństwa".
Chłopiec nie umarł, dom przetrwał. A Eric Bergman okazał się tyranem. Za każde drobne nieposłuszeństwo Ingmar całe godziny spędzał w ciemnej komórce. Matka nie miała dość siły, by stanąć w obronie syna. Potem też nie było lepiej. W wieku trzydziestu lat miał już za sobą trzy nieudane małżeństwa.