Jego życie po powstaniu spędzone na emigracji było pasmem „dni prawdziwej beznadziei” zakończonym w 1959 roku samobójstwem. Choć popełnił je w półtora miesiąca po tym, kiedy zabiła się jego żona, to jednak zapewne przyczyniła się do tego także tragiczna świadomość, że na marne poszła ofiara życia, jaką złożyło kilkanaście tysięcy powstańców, a wraz z nimi 150 tysięcy cywilnych mieszkańców stolicy Polski.
W przejmującym, emocjonalnym i świadczącym o depresji i zagubieniu posłowiu do swoich wspomnień Blichewicz pisze, że powstańcy wierzyli, iż swoją śmiercią położą podwaliny wolności Polski i lepszego, sprawiedliwego świata. „Tymczasem na gruzach starego świata powstał nowy, znacznie gorszy, skażony anglosaskim cynizmem, zakłamaniem i podłością. Na marne poszło wszystko. I krew, i łzy i tyle śmierci i wiary, i tyle męki. I dlatego wydaje mi się, że bez porównania więcej zła wyrządzili anglosascy mężowie stanu, niż Hitler i Stalin razem wzięci. Tamci zabijali tylko ciała – ci zabili dusze milionów ludzi”. Zabili także jego duszę – „Szczerby” z powstania warszawskiego.
Jego pamiętnik pisany z niewątpliwym talentem przynosi nieupiększoną, rzeczową opowieść o walkach, w tym o katedrę św. Jana oraz pałacyk Brzozowskiego w Śródmieściu. Oddaje też stan świadomości, z pewnością nie tylko autora, gdy pisze o powstaniu prawdy gorzkie i brutalne. Bo czy nie było powodem do goryczy to, że w pierwszych godzinach powstania dowódca jego oddziału zdecydował się rozpuścić żołnierzy do domów, bo nie miał dla nich broni (swój udział w walkach zawdzięczał Blichewicz koledze, który dał mu pistolet). Czy nie były powodem do gorzkich rozmyślań słowa dowódcy oddziału, do którego się dostał, majora „Bończy” w 13. dniu powstania: „To nie jest wojna! (...) Na co można liczyć, mając same blotki w ręku. Można blefować jakiś czas, ale wreszcie trzeba wyłożyć karty, a wtedy co”. „Bończa” nie miał złudzeń co do pomocy aliantów, a tym bardziej Sowietów. Blichewicz dziwił, jak z takim nastawieniem można być dowódcą. Otrzymał odpowiedź: „Jestem żołnierzem, więc gdy pada rozkaz, bić się jest moją powinnością i obowiązkiem. Moje osobiste przekonania to moja sprawa prywatna”.
„Szczerba” przyjął te słowa za swoje. Jak wielu powstańców. Spełnienie obowiązku aż do końca oznaczało dla niego walkę aż do końca – nawet do śmierci – w beznadziejnej sytuacji. Przeżywa „wściekłą bezradność”, gdy sypały się na pozycje powstańcze niemieckie bomby. Po miesiącu walk przyznaje się do utraty dawnego zapału, ogarnia go zniechęcenie i apatia. Jednak na propozycję grupy żołnierzy, którzy „szukali wyjścia z tej pułapki”, chcieli przebić się z Warszawy, i proponowali by to on ich poprowadził, odpowiedział zdecydowanie odmownie.
Choć sam o tym nie pisze, wiadomo że niepogodzony z kapitulacją powstania próbował odebrać sobie życie. Gdy opowiada w pamiętniku o kapitulacji, wyznaje jednak, że lepiej byłoby mu zginąć na Starym Mieście.