Począwszy od tekstu otwierającego tom – opowiadania „Lotnik” – nie mamy wątpliwości: to proza w pełni dojrzała, dzieło ukształtowanego już talentu. Czytamy pierwsze słowa: „Potężne koła miażdżą kliny. Trawa, ubijana napędem śmigła, zdaje się płynąć jeszcze dwadzieścia metrów w tyle. Jednym ruchem dłoni pilot rozpętuje burzę lub ją udaremnia” – i od razu orientujemy się, że autor pisze ze znawstwem, że przenosi na papier tylko to, co sam przeżył. Tak jakby ponad wyobraźnię stawiał doświadczenie. Przykuwa uwagę oszczędna, ascetyczna fraza, emocje odnajdujemy umiejętnie skryte między wierszami. Saint-Exupéry unika patosu.
Tak jest też w scenie lotniczej katastrofy, kiedy ginie bohater opowiadania: „W jednej chwili horyzont przelatuje mu nad głową niczym prześcieradło. Ziemia spowija go i wiruje, kręci się, porywając za sobą lasy, dzwonnice i równiny... Pilot dostrzega jeszcze wyrzuconą z procy białą willę... Na zabitego pilota wyskakuje ziemia, niczym morze, które zalewa nurka”. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Saint-Exupéry zaginął podczas lotu zwiadowczego pod koniec II wojny światowej. W 2000 r. wrak jego samolotu został wyłowiony z dna Morza Śródziemnego nieopodal wybrzeży Marsylii.
Zadziwia ujawnione w książce mniej znane oblicze pisarza – był rasowym reporterem. Czas bezlitośnie weryfikuje jakość literatury faktu. Często się zdarza, że teksty, które kiedyś drukowano na pierwszych stronach dzienników i obwoływano rewelacją, po latach okazują się kompletnie chybione. W przypadku tej twórczości można powiedzieć z całą pewnością: jako dziennikarz Saint-Exupéry nie tylko potrafił uchwycić istotę zdarzeń. Wskazywał też coś o wiele ważniejszego: prawidła rządzące komunistycznym krajem czy reguły, jakie obowiązują podczas wojny domowej.
W kwietniu i maju 1935 r. pisarz odbył podróż do Moskwy. W odróżnieniu od wielu intelektualistów oglądających w tych latach ojczyznę światowego proletariatu nie dał się zwieść ładowi panującemu na ulicach i usłużności ludzi, z którymi miał do czynienia na dworcach lub w hotelu. Jego opis pierwszomajowego pochodu mówi właściwie wszystko o naturze systemu: „tłum posuwał się wolno i nieubłaganie niczym czarna lawa. Przemarsz całego narodu, podobnie jak przelot tysiąca samolotów, ma w sobie coś równie bezwzględnego jak jednomyślność jury. Tych ludzi przede mną zawłaszczono bez reszty, zawłaszczono ich robocze ubrania, ich ciała i myśli”.
Tak jak powyższe zdania odnoszą się do każdej defilady w totalitarnym państwie, tak reportaże z Hiszpanii można odnieść do wszystkich wojen domowych. W opanowanej przez anarchistów Barcelonie wielu korespondentów na próżno szukało śladów terroru. Bezradnie rozkładali ręce, bo natrafili tylko na dwadzieścia spalonych budynków i spośród miliona dwustu tysięcy mieszkańców doliczyli się kilkuset śmiertelnych ofiar. „Gdzie ta krwawa granica, ponad którą się strzela?” – pytali. Odnalazł ją Saint-Exupéry. Usiadł na tarasie kawiarni, między bywalcami, kiedy wyrosło przed nim czterech uzbrojonych ludzi. Wycelowali karabiny w brzuch sąsiada, który podniósł ręce, jakby z ołowiu. „Zostawił do połowy napełnioną szklankę, ostatnią szklankę w swoim życiu, i poszedł z nimi. »Faszysta«, mruknęła przez zęby jakaś kobieta tuż za mną – jedyny świadek, który ośmielił się okazać, że coś zauważył”.