Zaryzykuję nawet twierdzenie, że powieść Zusaka powinni przeczytać przede wszystkim ci, którzy po „Strachu” cierpią na Holokaustowstręt. „Złodziejka książek” dowodzi bowiem tego, że niekoniecznie trzeba z wyciągniętym palcem szukać coraz to nowych winnych, oskarżać narody, państwa, ba, nawet systemy polityczne. Nieprzypadkowo autor przyznaje się, że nie potrafi emocjonalnie poradzić sobie ze zbrodniami Stalina. Hitlera – owszem, zracjonalizował je sobie, o ile w ogóle jesteśmy w stanie objąć je kategoriami rozumu. Ale co można zrobić ze Stalinem, „który pod hasłem drugiej rewolucji mordował swój własny naród”? Tę akurat autorską wątpliwość potraktujmy jako naiwne wyznanie człowieka niekoniecznie dobrze znającego europejskie realia lat 40. zeszłego wieku. Ta odrobina dystansu wobec wizji historii Markusa Zusaka przyda się nam w lekturze „Złodziejki książek”, i to od samego początku, kiedy dowiadujemy się, że Liesel trafia do rodziny zastępczej dlatego, że jej prawdziwi rodzice byli komunistami.
Powiedzieć trzeba sobie zresztą wyraźnie: to nie jest powieść historyczna. A czy oddaje historyczną sprawiedliwość? To książka tyleż o ludzkiej brutalności, ile o człowieczym pięknie. Pięknie skrywanym często pod jakże mylącym wyglądem. Przybrana matka Liesel – Rosa Hubermannowa jest kobietą brzydką, kłótliwą, wulgarną, ale dziewczynka momentalnie przekonuje się, że ta niezachęcająca skorupa kryje wielkie serce i że Rosa jest dobrą, wręcz idealną kobietą – matką, żoną na ciężkie czasy. A jej mąż, Hans to już bezdyskusyjne dobro wcielone. Jeśli dodamy do tego przesympatycznego przyjaciela Liesel – Rudego, a także kilka drugorzędnych, niemal równie pozytywnych postaci, to wypadałoby zaśpiewać znaną z „Dudka” piosenkę o „dobrych Niemcach”. Niemcach, którym – można wynieść takie przekonanie po przeczytaniu „Złodziejki książek” – w ogarniętej wojną III Rzeszy żyje się straszliwie ciężko, a wszystkim nieszczęściom winny jest Führer, którego w skrytości ducha nienawidzą, ale że strach się bać, milczą.
Powiadam, łatwo wytknąć Markusowi Zusackowi błędy, naciągnięcia, niekonsekwencje, ale czy ktoś o zdrowych zmysłach może zaprzeczyć, że oprócz fanatycznych zwolenników Hitlera w III Rzeszy żyli też zwykli ludzie, niekiedy może i tak dobrzy, jak Hans Hubermann, malarz pokojowy, akordeonista, weteran I wojny. To właśnie w okopach wcześniejszej wojny zaprzyjaźnił się z Erikiem Vandenburgiem, żołnierzem żydowskiego pochodzenia. Tamten zginął, a jego śmierć w pewien sposób pomogła przeżyć Hansowi.