Nazwisko Ian McEwan nie należy u nas do pierwszopółkowych. Pomimo że na polskim rynku pojawiło się już siedem książek tego znakomitego brytyjskiego pisarza. Jednak kolejne pozycje ukazywały się w dużych odstępach czasowych (zbiór opowiadań „Pierwsza miłość” – w 1975 r., zaś ostatnia „Sobota” – w 2005 r.).
Mam nadzieję, że znakomicie przyjęty film „Pokuta” wedle powieści McEwana przyniesie mu należyte uznanie. I skłoni do porównania obrazu z lekturą. Tym, którzy polubią niespieszny rytm fabuł McEwana, polecam wydaną właśnie opowieść „Na plaży Chesil”. Książka wydana prawie bez poślizgu – w Anglii była nominowana do Brooker Prize 2007.
Uprzedzam: to beletrystyka na antypodach rozrywki. Proza elitarna, dla wybrednych. Autor posługuje się stylem oschłym jak dokument. Poddaje swoje postaci obiektywnemu osądowi czytelnika. Jak na procesie. Skąd skojarzenie z sądem? Bo choć McEwan nie pisze kryminałów, zawsze u niego dochodzi do zbrodni.
„Na plaży…” trupem padła miłość. Kto jest temu winny? Czy to możliwe, że taką siłę sprawczą ma kilka niewłaściwych słów? I nie można ich ani cofnąć, ani sprawić, żeby stały się złem, które wychodzi na dobre. Najpierw jednak pisarz z pietyzmem odtwarza fakty poprzedzające nieszczęście. Jakby brał szkło powiększające i analizował drobinę po drobinie. Konstrukcja „Na plaży…” przypomina nieco „Pokutę”: kulminacją jest jedno na pozór nieistotne wydarzenie, które determinuje życie bohaterów.
Tym razem żadne z dwojga protagonistów nie ponosi winy. Bohaterowie, Florence i Edward, to ludzie bardzo młodzi. Ona jest dziewicą, on – prawie prawiczkiem.