Zabieram się do czytania. Zaczynam czytać i zaczynam wyć. Tak! Wyć! Wyć z rozpaczy! Na każdej stronicy rodzynek. Rodzynek, bo ciasto z pozoru jest słodkie. Pierwszy z brzegu cytat. Pierwsza strona. Drugi akapit.
„Z trzech stolic przyszłych państw zaborczych jedną tylko Moskwą, i to zaledwie przez dwa lata (1610 – 1612) władali Polacy. Natomiast Wiedeń nam ponoć zawdzięczał ocalenie przed turecką okupacją (1683), a do Berlina dotarliśmy dopiero w roku 1945”.
Czytam i nie mogę uwierzyć. Najpierw to „ponoć”. Bez cudzysłowu zresztą. To znaczy, że co? Że nieprawda? Znaczy, autor wie coś na ten temat więcej? Znaczy, że jest w tym przesada? Endecka propaganda? Miłe wspomnienie legionistów Piłsudskiego? O co tutaj chodzi? Może o to, aby nie popadać w megalomanię?
Natomiast zdanie: „a do Berlina dotarliśmy dopiero w roku 1945”, jest już w żaden sposób nie do obronienia. Co znaczy „my”? Rozumiem, że chodzi tu o stworzoną z łagierników Armię Polską, która znajdowała się pod butem Stalina. Armię, która nie ma i nie miała nic wspólnego z niepodległą Polską. W sposób, jaki to zrobił Tazbir, można by napisać o armii Wojska Polskiego dowodzonego przez generała Jaruzelskiego: „a do Pragi dotarliśmy dopiero w roku 1968”.
W Berlinie, mój Panie, nie było żołnierzy Armii Krajowej ani żadnych sił zbrojnych podlegających rządowi polskiemu. Bo zgadzamy się, myślę, Panie Profesorze, co do tego, że ten rząd oparty na manifeście PKWN, który redagował pański kolega z Polskiej Akademii Nauk Stefan Żółkiewski, nie miał nic z Polską do czynienia. Reprezentował satelitarny wobec Moskwy reżim. Czyż nie tak, Panie Profesorze? (...)
Ogólnie biorąc, obraz polskiej humanistyki w Stanach Zjednoczonych jest żałosny, bo nie istnieje żaden sensowny program mogący ją promować. W zestawieniu z analogicznymi studiami humanistyki francuskiej, włoskiej, niemieckiej, greckiej czy irlandzkiej, o rosyjskiej nie wspominając, humanistyka polska nie istnieje. Wykładający w Berkeley Miłosz musiał uzupełniać kursy wykładami o Dostojewskim czy mistykach. Inni nie przyznają się nigdy, ilu studentów chcących zrobić coś w tej materii mają na swych zajęciach.
Nie oznacza to, że nie istnieją znaczące działania, które polską humanistykę przybliżają. Dzieje się to najczęściej przez historię. Sukcesem okazała się książka Lynne Olson i Stanleya Clouda „Sprawa honoru”. Przybliżają historię Polski takie książki Adama Zamoyskiego, jak „Własną drogą” czy „1812. Wojna z Rosją”.
Przydałoby się wznowienie książki ambasadora USA w powojennej Polsce Arthura Bliss Lane’a zatytułowanej „Widziałem Polskę zdradzoną”, tłumaczącą w rzetelny sposób okres stalinizmu. Takie książki robią więcej w przybliżeniu światu polskiej humanistyki niż wykładowcy zajmujący się w USA objaśnianiem polskiej kultury.
Profesor Marek Jan Chodakiewicz jest w Polsce postacią mało znaną, a o zapraszaniu go na polskie uniwersytety nie ma mowy, bo to, że publikuje w Instytucie Pamięci Narodowej ustawia go w pozycji osoby prawie podejrzanej. Doktorat na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku i stanowisko dziekana w The Institute of World Politics nic tu nie znaczą. Klasyfikuje się go jako apologetę konserwatyzmu.
Tymczasem prawda jest ani lewicowa, ani prawicowa. Jest jedna!
Skąd student przyjeżdżający z Ameryki do Polski ma się dowiedzieć o wojnie polsko-bolszewickiej (dzięki książkom Normana Daviesa występuje zainteresowanie tym epizodem historii), skoro brakuje dostępnych w tej materii informacji w języku angielskim, a znakomite, ilustrowane wydanie Ośrodka KARTA Zbigniewa Gluzy „The War between Poland and Bolshevik Russia” zamiast zyskać należyte wsparcie w propagowaniu go w USA, sprowadza się do osobistej satysfakcji, że coś takiego autor tego wywodu ma w domu i delektuje się nim, siedząc zimą w fotelu przy kominku?Skąd Amerykanin ma wiedzieć, ze autorem „Quo vadis” nie jest szwajcarski (słyszałem na własne uszy) pisarz Sienkiewicz? W jaki sposób może się domyślić, że budowniczym West Point był generał Kościuszko? Skąd się dowie, że twórcą wykutego w skale Szalonego Konia był Janusz Korczak-Ziółkowski? Skąd ma wiedzieć, że ochotnik w wojnie z sowiecką Rosją, Władysław Reymont, był laureatem Nagrody Nobla wtedy, kiedy jeszcze coś ona znaczyła?
Czytelników książek, których autorem jest Francis Casimir Kajencki, takich jak choćby „Casimir Pulaski: Cavalry Commander of the American Revolution”, jest ograniczona ilość, a w samej Polsce nikt o nim po prostu nie słyszał. Bo też kto miałby o nim słyszeć? Wychowany na marksizmie Janusz Tazbir? Czy inny propagator idei postępu w rodzaju niesławnej pamięci ministra kultury Dąbrowskiego czy wczorajszego aparatczyka PZPR Marka Borowskiego, na którego przyjazd, jako przewodniczącego Komisji ds. Kontaktów z Polonią, czeka z kosami postawionymi na sztorc emigracyjna „Solidarność” od Chicago do Sydney?
Sygnały o „nowym myśleniu” zaczynają jednak kiełkować. Przykładem krakowskie środowisko skupione wokół profesora Andrzeja Nowaka. Podobnych inicjatyw nie ma po stronie lewicy. Powodem jest nieuporanie się z dziedzictwem tego, co przejęli pod różnymi szyldami wychowankowie budowniczych największej utopii w historii ludzkiego umysłu. Oczywiście mowa o lewicy, która jest z tradycji innej niż ta skażona marksizmem, a która przez marksistów została swego czasu unicestwiona, a jej wiarygodność przejęta przez współczesnych nam „obrońców biednych”.
Wybiegając w przyszłość i sumując: tak będzie wyglądała percepcja polskiej humanistyki w kulturze amerykańskiej, jaki poziom będzie reprezentować najnowsza generacja uczonych w Polsce. Nie daj jednak Bóg, żeby wychowała się ona pod opieką autorytetów, które do zaistniałej sytuacji doprowadziły. Grozić im wtedy będzie los Indyka.