Okiem Indyka, czyli humanistyka polska w percepcji amerykańskiej

W barze stoi, pijąc drinka, Indyk. Z drugiej strony kontuaru barman mówi do, również pijącego whisky, bywalca: „Miał kiedyś ambicję zostać Narodowym Ptakiem, ale nic z tego nie wyszło”.

Aktualizacja: 04.04.2008 13:08 Publikacja: 04.04.2008 13:06

Okiem Indyka, czyli humanistyka polska w percepcji amerykańskiej

Foto: Rzeczpospolita

Red

Skazany jestem na to, żeby być Indykiem. Kimś innym, niż chciałem być. Nie zostałem więc socjologiem ani filozofem. Ani też etnografem. Jestem Indykiem. A Indyk, zanim podadzą go w Święto Dziękczynienia na stół, musiał być wszystkim. Musiał po trochu być socjologiem. Z natury rzeczy filozofem. Przez doświadczenie etnografem. Nade wszystko pozostaje jednak Indykiem.

Wśród tysięcy Indyków wyróżniam się pochodzeniem. Na nodze mam – choć na pierwszy rzut oka niewidoczną – obrączkę z podpisami Chopina, Kościuszki, nieco zamazanego Kopernika. Oj, wyliczyłem za wielu. Już więcej osób słyszało o „Solidarności”.

Indyk zdał sobie sprawę, że jeśli cokolwiek powstaje w umyśle rozmówcy, to jego własna osoba i to co reprezentuje sam sobą, bowiem Indyk pochodzący z mego kraju inaczej chodzi, inaczej pochyla się nad talerzem. Inaczej mówi prawdę. Inaczej nieprawdę.

Umysł indyczy jest anarchiczny i pełen sprzeczności. Też pełen dumy, choć ta akurat nie jest towarem się sprzedającym. Dla indyczego intelektualisty sprawa jest od samego początku przegrana. Pamiętam, jak w Paryżu wiosną 1980 roku Czesław Miłosz z troską – indyczą rzecz jasna – w głosie przestrzegał: „A co też będzie pan robił w Ameryce? Ameryka to nie miejsce dla intelektualisty”.

Dwa lata później, kiedy rozpocząłem zajęcia w Defence Language Institute w Monterey i staliśmy się w Kalifornii sąsiadami – trzy godziny jazdy to sąsiedztwo – komentował to w nieszablonowy sposób, że ilość indyków przeznaczonych na pożarcie jest tak wielka, iż skutecznie udając wróbla czy przepiórkę, można uniknąć siatki zarzucanej na tuczone na rzeź Indyki.

Indyk zrozumiał wtedy, że nie wszystkie Indyki są sobie równe. Niektóre z nich są równiejsze. Niektóre mogą żyć w Ameryce. Inne nie. Te równiejsze, przejęte wielce indyczym losem, zamyka się w miejscu określanym jako uniwersytecki kampus. Tam ich miejsce. Tam mogą wypowiadać swe poglądy polityczne, nikomu nimi nie zagrażając.

Kiedy przed laty jako doktorant w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk słuchałem wywodów takich uczonych osób, jak Wiatr, Janion czy Geremek, oblewał mnie zimny pot, że któregoś dnia stanę się kimś takim jak oni. Że zacznę posługiwać się językiem Michała Głowińskiego czy innego odkrywcy lądów, których nie ma na żadnej mapie.Nie znałem wtedy Ameryki, choć na seminarium Józefa Chałasińskiego próbowałem rozsupływać „problem” wolności w pismach Alexisa de Tocqueville’a. Zestawiałem to z mentalnością Juliana Ursyna Niemcewicza, który z wielu względów wydawał się bardziej ludzki i zrozumiały.

Potrzeba mi było sporo czasu, aby pojąć, że o sprawach złożonych i wielokolorowych można mówić prosto i bez tworzenia poziomów, od których tylko upadek na łeb na szyję może uratować. Uratować od czego?Od sztuczności i hipokryzji. Następcy Jurka, Marysi czy Bronka jak w bajce, której bohaterem była Kozucha Kłamczucha, powielają zastane wzorce, bo innych nie znają. Najpierw więc lekko potakują głową, potem się uczą mrużenia oczu w zbyt intensywnym świetle, aby na koniec zapomnieć, że w ogóle istnieje świeże powietrze.

Czy to oznacza, ze nauki humanistyczne w Polsce nie istnieją? Nie jest tak źle, choć czkawką odbija się wiele lat marginalizowania tego, co było w nich autentyczne i mogło zrodzić coś z kształtu rzetelnego i przypominającego skok, jakiego dokonała nauka w okresie dwudziestolecia międzywojennego.

Pokracznie wyglądają w zestawieniu z tym okresem ludzie stworzeni na niepodobieństwo profesora Adamczewskiego czy Borowego, którzy jako funkowie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zawiadywali za „skromną dopłatą” do pensji i w ramach „wyższej” konieczności światem nauki.

Po upadku Związku Sowieckiego na uniwersytetach w USA rozpoczęło się zamykanie wydziałów zajmujących się marksizmem. Przez lata uważano, że przyczynią się one do zrozumienia czegoś, co rozsądniejszym wydawało się wtórne i niepraktyczne. Ale sytuacja się odmieniła. Jeśli lecąca w kierunku Ameryki rakieta przestała istnieć, to nie było powodu, aby tysiące młodych ludzi miało się uczyć jej budowy i zasad działania.

Marksistami pozostali najwierniejsi z wiernych, ale karta w grze się odwróciła. Podaż istniała, ale popytu nie było! Przestał istnieć. W latach 90. przez kampusy przewaliła się fala protestów przeciwko rezygnowaniu z „filozofii”, która wczoraj, mocarna istnieniem ZSRS, dzisiaj sprowadzona została do zaklęć wróżbitów w stylu Chomskiego i nienawykłych do wykonywania innego zawodu „profesorów” (to oni organizowali te protesty) z ojczyzny Lenina i Łysenki.

To w Ameryce. Tymczasem w analogicznym okresie w Polsce NIC takiego nie nastąpiło. Nic, co zapowiadałoby zmianę mogącą odtworzyć istniejące przecież przed wojną warunki do powstawania niezależnych placówek, grup czy ośrodków, w których młody adept nauki miałby szanse rzeczywistego rozwoju.

Nielicznym udało się przeżyć na marginesie tego zjawiska i sam fakt zachowania godności traktowany jest tu jako sukces. Nie jestem zaskoczony. Proporcje tego swoistego „podziemia” wobec wczorajszych „oligarchów” świata nauki są znikome i na dzień jutrzejszy niczego nie zapowiadają, choć na prowincji zachodzą zmiany, które w przyszłości przyczynią się pewnie do rozsadzenia tego przez lata budowanego kopca termitów. (...)

Pamiętam, jak ojcu, profesorowi literatury, a przedwojennemu asystentowi Juliana Krzyżanowskiego, zaproponowano w roku 1972 objęcie stanowiska dyrektora Instytutu Badań Literackich. Jego przyjęcie zapowiadało zmianę poziomu życia i wydawać się mogło, że podnosi prestiż jego osoby.

Ojciec przyjechał wtedy z Warszawy do Łodzi, gdzie od czasów powstania warszawskiego mieszkali rodzice, zabierając mnie na spacer do Ogrodu Botanicznego. Miałem już prawie 20 lat i niejedno w ten czy inny sposób do mnie z politycznej rzeczywistości docierało.

Kalkulacja ojca nie pozostawiała złudzeń. Mówił: „Chcieliby, żebym uporządkował im stan rzeczy, który stworzyli. Potem byle pezetpeerowski pachołek będzie miał prawo okazywać niezadowolenie. Nie dam im satysfakcji. Historia bez większej szkody obejdzie się beze mnie”.

No i na tym stanęło. Ojciec dał odpowiedź odmowną. Choć mój głos nie miał znaczenia, to przyjmowałem decyzję ojca z dumą. Oto tam, myślałem, gdzieś tam próbują nakłonić ojca do uległości, a on mówi im, nie otwierając ust: „Dwie są Polski. Jedna zniewolona umysłowo, płaska, wysługująca się Rosji. Druga pamiętająca, zmuszona do najbardziej skrytych działań, które na długą metę mają na celu utrzymanie tego, co w kulturze istotne i znaczące”.

Tamtą rozmowę nosiłem w sobie, kiedy 23 września 1980 roku lądowałem na lotnisku Johna Kennedy’ego w Nowym Jorku. Po kilku tygodniach jako korespondent Radia Wolna Europa rozpocząłem pracę w nowojorskim biurze. Stamtąd pisałem o studenckim strajku w Łodzi i innych zdarzeniach, którymi zachłystywała się Ameryka. W tym czasie zacząłem poznawać także, i to w tempie przyspieszonym, co z polskiej humanistyki ma i może mieć znaczenie w jej percepcji przez Amerykanów.

Stereotypy dotyczące Polski ginęły wtedy niczym płatki śniegu pod wiosennym deszczem. Nawet ci, którzy wczoraj szyderczo wyrażali się o Polsce, ulegali euforii. Każdego dnia gromadziłem wycinki prasowe dotyczące tego, co dzieje się pod wpływem płynących z miast polskiego Wybrzeża impulsów.

Swoistym doświadczeniem był służbowy wyjazd z radia na Uniwersytet Harvarda. Tutaj należy się wyjaśnienie. Większość uniwersytetów w Ameryce to instytucje prywatne, ich władze mają prawo zapraszać, kogo zapragną. Życie uniwersyteckie nie posiada jednak, co ma miejsce w Europie, przełożenia na życie kraju. Szczególnie dotyczy to humanistyki. Umysłowa elita amerykańska – spędziłem wśród niej trochę czasu w Monachium i Paryżu – wywodzi się z doskonałych uniwersytetów, ale elita polityczna niekoniecznie. Służba wojskowa bywa tu paszportem doskonalszym niż Yale, Notre-Dame czy Stanford.

Kiedy zapytałem, ucząc w Defence Language Institute, ile konsulatów sowieckich znajduje się w San Francisco, jeden ze studentów odpowiedział – zgodnie z prawdą – że chyba jeden, co skomentowałem: „Dwa, bo zapominacie o University of California at Berkeley”. Stwierdzenie to wywołało taki entuzjazm, że otrzymałem standing ovation, a po zajęciach podchodzono do mnie, aby uścisnąć mi dłoń.

I to była Ameryka. Ameryka nieurabiana artykułami „The New York Timesa” czy „The Los Angeles Timesa”. Ameryka nieugniatana komentarzami telewizyjnych stacji ABC, CBS czy NBC, ale Ameryka ludzi z Teksasu, Utah, Kentucky czy Omaha. Ameryka, której istnienia nie podejrzewałbym, mieszkając w Nowym Jorku.

Zrozumiałem wtedy, że są dwie percepcje Polski, tak jak są dwie Ameryki. W zależności od tego, którą z nich chcemy przyłożyć do klatki pacjenta, słuchamy różnej diagnozy. Oto dowiadywałem się, że Alan Edgar Poe miał zamiar uczestniczyć w powstaniu listopadowym, a pisarz James Fenimore Cooper – którego książki znałem z młodości – kierował akcją pomocy powstańcom, którzy znaleźli się na emigracji we Francji.

Tych rzeczy dowiadywałem się od studentów, którzy w Polsce nigdy nie byli i wydawało się, że nic o niej nie mogą wiedzieć. Wydarzeniem było poznanie prawnuczki Szalonego Konia, który jest dla Amerykanów symbolem walki o wolność, i wysłuchanie jej opowieści o Pułaskim, Paderewskim i rzeźbiarzu Januszu Korczaku-Ziółkowskim (w Delaware mieszka spokrewniona z nim pochodząca z Polski pisarka Aleksandra Ziółkowska-Boehm). Dziewczyna wiedziała więcej o Polakach niż wielu wykładających na uczelniach Ameryki, choć trud takich jak mieszkający w Ohio profesor Jerzy R. Krzyżanowski też nie idzie pewnie na marne.

Zmierzam do konkluzji. Kiedy na oczach świata rozpadał się Związek Sowiecki, wykładanie marksizmu straciło sens. Na znajdujących się pod prywatnym zarządzaniem uniwer-sytetach rozpoczęło się zwalnianie wykładowców ideologii, która tylu wyżywiła. W połowie lat 90. proces był prawie na ukończeniu. „Rozpłynięcia się” marksizmu – oprócz, rzecz jasna, żywo nim zainteresowanych – w Ameryce nikt zresztą nie zauważył.

Tymczasem w Polsce nic takiego nie miało miejsca! Owszem, wczorajsi zawiadowcy nauki z ramienia partii zabrali się ochoczo do spraw, którymi dotychczas zajmować się nie wypadało. Żaden z nich nie zrezygnował jednak ze stanowiska. Ani jeden! Ba! Kolejne lata pokazały, że ich pozycja uległa wzmocnieniu.

Przykład? Ot, pierwszy z brzegu. Jerzy Wiatr. Ten sam Wiatr, który dławił polską socjologię, kiedy byłem doktorantem, stawał się w nagrodę ministrem. Nie chodzi tu o nazwiska, bo jest ich wiele. Chodzi o konsekwencje. A te są porażające.

Gdy mieszkałem w Ameryce, wpadła mi kiedyś w ręce książka „A State without Stakes”, czyli „Państwo bez stosów”, ze znaczącym podtytułem „Polish Religious Tolerantion in the Sixteenth and Seventeenth Centuries”. Autor Janusz Tazbir. Magisterium z historii na Uniwersytecie Warszawskim w roku 1950. Czyli rzeczywistość, którą znamy, a tam młody Januszek studiuje historię. No i w 1953 hop, przejście do Polskiej Akademii Nauk. Zdolny. Musiano go zauważyć.

Od tamtego czasu pasmo sukcesów. W 1966 profesura. Książka wydana w Ameryce, rzecz o polskiej tolerancji (tyle że przed wiekami) wydana w roku 1967. Czytałem ją kiedyś ze skrytym zażenowaniem. Dlaczego? Wydawała mi się książką napisaną na zamówienie. Zapomniałbym o niej, gdyby nie przypadek.

W roku 2007 otrzymałem w prezencie, tegoż autora, wydaną dwa lata wcześniej książkę zatytułowaną „Polacy na Kremlu”. Z podtytułem: „i inne historie”. Temat też szlachetny. Pociągający. Musiał się tym kierować, znając mnie, ofiarodawca. Na tylnej okładce ważne stwierdzenie: „… nadal jednak istnieje cenzura „narodowa”, czyli presja opinii społecznej idealizującej naszą przeszłość. Cenzura ta wpływa na kształt życiorysów polskich bohaterów narodowych, tych prawdziwych i tych legendarnych, oraz na kult, jakim bywają otaczani”.

Wspaniale! Zapowiada się dobra lektura. Książka jest napisana ręką doświadczonego historyka. Profesora Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk. Członka Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Hej! Rzeczywistego członka tej nierzeczywistości, jaką była przez lata Polska Akademia Nauk.

Zabieram się do czytania. Zaczynam czytać i zaczynam wyć. Tak! Wyć! Wyć z rozpaczy! Na każdej stronicy rodzynek. Rodzynek, bo ciasto z pozoru jest słodkie. Pierwszy z brzegu cytat. Pierwsza strona. Drugi akapit.

„Z trzech stolic przyszłych państw zaborczych jedną tylko Moskwą, i to zaledwie przez dwa lata (1610 – 1612) władali Polacy. Natomiast Wiedeń nam ponoć zawdzięczał ocalenie przed turecką okupacją (1683), a do Berlina dotarliśmy dopiero w roku 1945”.

Czytam i nie mogę uwierzyć. Najpierw to „ponoć”. Bez cudzysłowu zresztą. To znaczy, że co? Że nieprawda? Znaczy, autor wie coś na ten temat więcej? Znaczy, że jest w tym przesada? Endecka propaganda? Miłe wspomnienie legionistów Piłsudskiego? O co tutaj chodzi? Może o to, aby nie popadać w megalomanię?

Natomiast zdanie: „a do Berlina dotarliśmy dopiero w roku 1945”, jest już w żaden sposób nie do obronienia. Co znaczy „my”? Rozumiem, że chodzi tu o stworzoną z łagierników Armię Polską, która znajdowała się pod butem Stalina. Armię, która nie ma i nie miała nic wspólnego z niepodległą Polską. W sposób, jaki to zrobił Tazbir, można by napisać o armii Wojska Polskiego dowodzonego przez generała Jaruzelskiego: „a do Pragi dotarliśmy dopiero w roku 1968”.

W Berlinie, mój Panie, nie było żołnierzy Armii Krajowej ani żadnych sił zbrojnych podlegających rządowi polskiemu. Bo zgadzamy się, myślę, Panie Profesorze, co do tego, że ten rząd oparty na manifeście PKWN, który redagował pański kolega z Polskiej Akademii Nauk Stefan Żółkiewski, nie miał nic z Polską do czynienia. Reprezentował satelitarny wobec Moskwy reżim. Czyż nie tak, Panie Profesorze? (...)

Ogólnie biorąc, obraz polskiej humanistyki w Stanach Zjednoczonych jest żałosny, bo nie istnieje żaden sensowny program mogący ją promować. W zestawieniu z analogicznymi studiami humanistyki francuskiej, włoskiej, niemieckiej, greckiej czy irlandzkiej, o rosyjskiej nie wspominając, humanistyka polska nie istnieje. Wykładający w Berkeley Miłosz musiał uzupełniać kursy wykładami o Dostojewskim czy mistykach. Inni nie przyznają się nigdy, ilu studentów chcących zrobić coś w tej materii mają na swych zajęciach.

Nie oznacza to, że nie istnieją znaczące działania, które polską humanistykę przybliżają. Dzieje się to najczęściej przez historię. Sukcesem okazała się książka Lynne Olson i Stanleya Clouda „Sprawa honoru”. Przybliżają historię Polski takie książki Adama Zamoyskiego, jak „Własną drogą” czy „1812. Wojna z Rosją”.

Przydałoby się wznowienie książki ambasadora USA w powojennej Polsce Arthura Bliss Lane’a zatytułowanej „Widziałem Polskę zdradzoną”, tłumaczącą w rzetelny sposób okres stalinizmu. Takie książki robią więcej w przybliżeniu światu polskiej humanistyki niż wykładowcy zajmujący się w USA objaśnianiem polskiej kultury.

Profesor Marek Jan Chodakiewicz jest w Polsce postacią mało znaną, a o zapraszaniu go na polskie uniwersytety nie ma mowy, bo to, że publikuje w Instytucie Pamięci Narodowej ustawia go w pozycji osoby prawie podejrzanej. Doktorat na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku i stanowisko dziekana w The Institute of World Politics nic tu nie znaczą. Klasyfikuje się go jako apologetę konserwatyzmu.

Tymczasem prawda jest ani lewicowa, ani prawicowa. Jest jedna!

Skąd student przyjeżdżający z Ameryki do Polski ma się dowiedzieć o wojnie polsko-bolszewickiej (dzięki książkom Normana Daviesa występuje zainteresowanie tym epizodem historii), skoro brakuje dostępnych w tej materii informacji w języku angielskim, a znakomite, ilustrowane wydanie Ośrodka KARTA Zbigniewa Gluzy „The War between Poland and Bolshevik Russia” zamiast zyskać należyte wsparcie w propagowaniu go w USA, sprowadza się do osobistej satysfakcji, że coś takiego autor tego wywodu ma w domu i delektuje się nim, siedząc zimą w fotelu przy kominku?Skąd Amerykanin ma wiedzieć, ze autorem „Quo vadis” nie jest szwajcarski (słyszałem na własne uszy) pisarz Sienkiewicz? W jaki sposób może się domyślić, że budowniczym West Point był generał Kościuszko? Skąd się dowie, że twórcą wykutego w skale Szalonego Konia był Janusz Korczak-Ziółkowski? Skąd ma wiedzieć, że ochotnik w wojnie z sowiecką Rosją, Władysław Reymont, był laureatem Nagrody Nobla wtedy, kiedy jeszcze coś ona znaczyła?

Czytelników książek, których autorem jest Francis Casimir Kajencki, takich jak choćby „Casimir Pulaski: Cavalry Commander of the American Revolution”, jest ograniczona ilość, a w samej Polsce nikt o nim po prostu nie słyszał. Bo też kto miałby o nim słyszeć? Wychowany na marksizmie Janusz Tazbir? Czy inny propagator idei postępu w rodzaju niesławnej pamięci ministra kultury Dąbrowskiego czy wczorajszego aparatczyka PZPR Marka Borowskiego, na którego przyjazd, jako przewodniczącego Komisji ds. Kontaktów z Polonią, czeka z kosami postawionymi na sztorc emigracyjna „Solidarność” od Chicago do Sydney?

Sygnały o „nowym myśleniu” zaczynają jednak kiełkować. Przykładem krakowskie środowisko skupione wokół profesora Andrzeja Nowaka. Podobnych inicjatyw nie ma po stronie lewicy. Powodem jest nieuporanie się z dziedzictwem tego, co przejęli pod różnymi szyldami wychowankowie budowniczych największej utopii w historii ludzkiego umysłu. Oczywiście mowa o lewicy, która jest z tradycji innej niż ta skażona marksizmem, a która przez marksistów została swego czasu unicestwiona, a jej wiarygodność przejęta przez współczesnych nam „obrońców biednych”.

Wybiegając w przyszłość i sumując: tak będzie wyglądała percepcja polskiej humanistyki w kulturze amerykańskiej, jaki poziom będzie reprezentować najnowsza generacja uczonych w Polsce. Nie daj jednak Bóg, żeby wychowała się ona pod opieką autorytetów, które do zaistniałej sytuacji doprowadziły. Grozić im wtedy będzie los Indyka.

Literatura
„James” zrobił karierę na świecie. W rzeczywistości zakatowaliby go na śmierć
Literatura
Silesius, czyli poetycka uczta we Wrocławiu. Gwiazdy to Ewa Lipska i Jacek Podsiadło
Literatura
Jakub Żulczyk z premierą „Kandydata”, Szczepan Twardoch z „Nullem”, czyli nie tylko new adult
Literatura
Epitafium dla CK Monarchii: „Niegdysiejsze śniegi” Gregora von Rezzoriego
Literatura
Percival Everett „dopisał się” do książki Marka Twaina i zdobył Nagrodę Pullitzera