Do Marka Nowakowskiego przylgnęło miano piewcy Warszawy czy raczej dawnej Warszawy, którą utrwala w swoim pisarstwie. Zdecydowanie rzadziej zauważa się drugi nurt jego twórczości, związany z wsią zagubioną „gdzieś w Polsce”. Właśnie w nim mieści się opowiadanie „Psie Głowy”.
W latach peerelowskich o egzystencji mieszkańców tytułowych Psich Głów decydował tamtejszy PGR. Proces uczenie zwany transformacją ustrojową przybrał tam formę kataklizmu. Po jego przejściu z okazałego państwowego gospodarstwa nie zostało nic, poza jakimiś belkami „jak kikuty sterczącymi” z dawnych chlewów i obór. Żywy inwentarz i maszyny zdążył jeszcze sprzedać dyrektor PGR, budynki rozszabrowano, „było i się zmyło” – konstatuje jeden z bohaterów opowiadania.
I pomyśleć, że ćwierć wieku temu żyli sobie tam wszyscy, „od wypłaty do wypłaty, premie i trzynastki dochodziły, lewymi zarobkami kieszeń wzmacniali”. Dla Kapucyna, który był w PGR magazynierem, dla Parafiańczyka, który dyrektora polonezem woził, dla Felusia Kombajnisty, dla Rosołowskiego kierującego warsztatem przedsiębiorstwa, nawet dla starego Kulawca, który robił za stróża i „nocami gumno obchodził z latarką i pohukiwał jak puszczyk”, to był raj. Tyle że nie byli tego świadomi, „przypisani do Psich Głów przez tyle lat i zdawało im się, że spokojnie dożyją swoich dni”.
W nowej rzeczywistości nie potrafili się odnaleźć. „Marne z was robole. Na państwówce zdegenerowaliście się ostatecznie” – podsumuje ich miejscowy Milioner, którego po cichu nazywają wprawdzie „nadzianym wałem”, ale naprawdę wpatrzeni są w niego jak w obraz. Milioner tylko dogaduje: „Komunizm was rozpuścił”, a policjanci przechodząc koło sklepu, na ganku którego przesiadują całymi dniami, żartują z nich: „Posiedzenie klubu. Prezesa wybierają”.
Piją na okrągło. Jak mają na wódkę – to wódkę, jak na „wisienkę” – to „wisienkę”, a jak tylko na piwo, to piwem się przymulają. Zawsze ktoś postawi, inny dołoży do flaszki, kogoś się naciągnie. Przycupnęli na tym ganeczku sklepowym, na piętach, w kucki – „lud tutejszy tak już od dawien dawna przesiaduje” – i piją „chciwie, żarliwie, jamochłony”. Rozleniwili się, żyją z marnych zasiłków, rozpamiętując zmarnowane szanse i utracone dobra (Kulawiec na wódkę sprzedał nawet aluminiową protezę i odtąd kuśtyka na prymitywnej drewnianej). Nienawidzą wszystkiego i wszystkich, siebie wzajemnie najbardziej, skazani są jednak na własne towarzystwo. W finale opowiadania autor przedstawia apokaliptyczny obraz nieprzeliczonej, otumanionej gorzałką hordy, która wypełznie z zakamarków na powierzchnię, niosąc zniszczenie i śmierć. To, oczywiście, tylko sen, Armagedon zrodzony z „wisienkowych” wyziewów. Ze snu zbudzi się Kapucyn, myśląc o tym jedynie, ile czekać mu przyjdzie na otwarcie sklepu przez panią Anusię. Potem spędzi na ganku kolejny dzionek, przed zamknięciem sklepu zaopatrzy się we flaszki na wynos i pomaszeruje z tymi samymi towarzyszami wspólnej troski nad zabagniony staw, by pić dalej. Uwalą się, zasną na ziemi, zbudzi ich poranny chłód, wstaną więc, pójdą pod sklep...