Stanisława Wasylewskiego życiorys dwudziestowieczny

Ponieważ pisał o historii zajmująco, był zwalczany przez historyków

Publikacja: 09.05.2008 06:39

Stanisława Wasylewskiego życiorys dwudziestowieczny

Foto: Rzeczpospolita

Po prawie pół wieku wznowione zostało „Życie polskie w XIX wieku” Stanisława Wasylewskiego, niewątpliwie opus vitae autora. Pracował nad tą książką trzydzieści lat, edycji jej nie doczekał. Gdy w końcu dzieło zostało wydane, specjaliści kręcili nań nosami. Pewnie dlatego, że czyta się je niczym powieść obyczajową, że skrzy się anegdotami, urzeka gawędziarskim stylem, porywa i wzrusza. A wszystko to są grzechy uważane za śmiertelne przez utytułowanych nudziarzy, których książki ukazują się w nakładzie 500 egzemplarzy, z czego sprzedaje się co dziesiąty.

Stanisław Wasylewski reprezentował inną szkołę. Przed wojną jego książki (m.in. „Romans prababki”, „Na dworze króla Stasia”, „Szambelanowa z Walewic”), zbiory szkiców („Portrety pań wytwornych. Czasy Stanisławowskie”) i monografie („Lwów”) rozchodziły się błyskawicznie. Był ulubieńcem czytelników gustujących w jego eseistyce, zawsze – poza względami merytorycznymi – eleganckiej, trochę „lekkiej, łatwej i przyjemnej”. Ale doczekał się i oficjalnego uznania w postaci m.in. Złotego Wawrzynu Polskiej Akademii Literatury, choć wybitny historyk Szymon Askenazy ostrzegał go: „Niechże się pan przypadkiem nie łudzi, że Kościół oficjalny, że parnas naszych historyków użyczy panu poparcia. Nigdy! Oni są albo impotentami i zwalczać będą pańskie rzeczy, bo tak pisać nie potrafią, albo dla zasady. Z pospolitej zawiści”.

Porównania z Normanem Daviesem nasuwają się same. Ale w więcej niż chłodnym przyjęciu „Życia polskiego...” w 1962 roku nie chodziło już przecież o zawiść. Stanisław Wasylewski nie żył od dziewięciu lat, młodemu pokoleniu jego nazwisko niewiele mówiło. Krytycy postanowili jednak nie dostrzegać uroków tej prozy, skupiając się na rzekomych brakach warsztatowych autora, na nieumiejętności stworzenia przez niego syntezy, wreszcie na karygodnym – ich zdaniem – nieuwzględnianiu w należytych proporcjach wszystkich warstw społeczeństwa polskiego, zwłaszcza chłopstwa. W efekcie, użalał się np. Krzysztof Teodor Toeplitz, powstała „historia widziana »oddzielnie«, jałowa i przypadkowa w istocie, a błyskotliwej jej powłoce nie odpowiada podskórny nurt intelektualny”.No jasne, gdyby Wasylewski rozpisywał się o doli chłopa pańszczyźnianego, jak to czynili autorzy podręczników szkolnych, byłoby inaczej. Tyle że to w wyniku działań edukacyjnych prowadzonych z tymi podręcznikami pod pachą wiele osób z mojego pokolenia znienawidziło historię raz na zawsze. Gdybym w odpowiednim momencie nie trafił na książki autorów przedwojennych – właśnie historyczne – podzieliłbym te uczucia.

Na szczęście dawne i mniej odległe dzieje można było poznawać nie tylko z podręczników podporządkowanych marksistowskiej doktrynie. A o życiu Polaków w „pięknym wieku XIX”, tyle że pod zaborami, praca Stanisława Wasylewskiego przynosi multum informacji dotyczących spraw najważniejszych, ważnych, mniej istotnych, a nawet – zdawałoby się – całkiem drugorzędnych. Autor pisze o narodowych powstaniach i wieszczach romantycznych, o epoce wyzwolenia kobiet, błyskawicznym rozwoju dziennikarstwa i... nikotynizmu. Po lulkach pojawiły się bowiem cygara i w końcu papierosy, które kurzono, ile wlezie, choć za palenie na ulicy w Warszawie trafiało się do więzienia.

Pisał Wasylewski o Mickiewiczu i Chopinie, ale za „jednego z naujuczeńszych Polaków” – którego zostawiona w rękopisie powieść o pół wieku wyprzedziła w Europie technikę tzw. romansu szufladkowego, tyle że ogłoszona u nas trzydzieści lat po śmierci autora przeszła w przekładzie bez wrażenia – uznał Jana Potockiego. „Genialnego powieściopisarza, jasnowidzącego historyka i odkrywcę”, który cieszył się opinią kompletnego improduktywa. Arystokracja wiedziała o nim jedynie, że ten oryginał do salonu hrabiny matki „potrafił wejść nago, ale z szablą przy boku”, a do Egiptu pojechał „tylko po to, by na jednej z piramid wyryć kozikiem werset z Delille’a”, a wreszcie, „gdy mu się wszystko znudziło, strzelił sobie w łeb w Uładówce na Podolu”. Tak właśnie pisał Stanisław Wasylewski.

Jego dorobek literacki jest imponujący. Wydał ponad 20 książek, nagrał 300 audycji radiowych, napisał blisko 400 czytanek dla młodzieży szkolnej i ok. 6 tys. artykułów i felietonów. Wszystko to przed wojną. Przez osiem powojennych lat nie ukazała się drukiem żadna jego książka, a artykuły prasowe publikował pod pseudonimem. Aby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało, musimy się cofnąć do lat okupacji, do Lwowa roku 1939.

Dla Wasylewskiego było to miasto wyjątkowe. A raczej wielmożne. We „Lwowie” wydanym w 1931 roku w sławnej serii „Cuda Polski” pisał: „Jest w zwyczaju nad Pełtwią tytułować się w listach wielmożnym panem. Inaczej obraza. Dobry to zwyczaj w odniesieniu do Lwowa. Bo też istotnie wielmożne to miasto. Biedołach obdarty, ale jurny. Urbs princeps. Nie wstydzi się niczego ze swej przeszłości, posiada za to kart wiele takich, któremi zdoła innych zawstydzić”. I cytował francuskiego marszałka Focha, który w czasie bytności swojej we Lwowie wołał: „Polska jest tutaj”. Zachęcał także do spojrzenia na mapę, a wtedy „zobaczymy trójkąt, u wierzchołka leży Lwów, jedno ramię po Kijów, drugie sięga po Odessę. Trójkąt przyszłości!”. Święta prawda, nie dodał jedynie Wasylewski, czyjej przyszłości.

Urodzony w Stanisławowie, do szkół uczęszczał w Stryju i we Lwowie właśnie. Tam też studiował na uniwersytecie polonistykę i historię, pracował w Ossolineum, publikował we lwowskich czasopismach (w latach 1915 – 1918 był naczelnym „Gazety Porannej”).

W 1927 r., po ślubie, przeniósł się do Poznania, gdzie pięć lat później doktoryzował się. W połowie lat 30. zainteresował się Śląskiem Opolskim, dokąd jeździł wielokrotnie, a efektem tych podróży okazała się książka „Na Śląsku Opolskim”, wydarzenie równej miary co „Na tropach Smętka” Melchiora Wańkowicza. Profesor Stanisław Sławomir Nicieja w posłowiu do „Życia polskiego w XIX wieku” nazywa książkę Wasylewskiego „piękną, mądrą opowieścią o ludzie Śląska Opolskiego, jego dziejach, kulturze i obyczajach”, która „mówiła bezlitosną prawdę o zapomnianym milionie polskich serc tuż za kordonem granicznym”. To ich krzepił ostatnimi słowami swej monografii: „Śląsko Opolskie! Ludkowie złoci! Trzym się, nie zapom!”.

Gdy Niemcy we wrześniu 1939 roku wkroczyli do Poznania, poszukiwali polskiego pisarza od pierwszego dnia. Grzegorz Hryciuk przywołuje zdanie dozorcy poznańskiego domu Wasylewskiego: „Wpadli do mieszkania i porąbali jego portret, wołając »Drugi tom o Śląsku Opolskim będzie on pisał przez dwadzieścia lat w Dachau!«”.

Tak się nie stało, pisarz z żoną zbiegł na Wschód – do Lwowa, który niebawem znalazł się pod okupacją sowiecką. I to już było zupełnie inne miasto, w którym jednak Wasylewski radził sobie zdumiewająco dobrze. Tak mu się przynajmniej mogło wydawać.

Na pozór podporządkował się komunistycznemu dyktatowi. Publikował artykuły w „Czerwonym Sztandarze” i „Nowych Widnokręgach”, zabierał głos na zebraniach, wraz z innymi skandował imię Stalina. Na pewno wyrazem zaufania do niego było zakwalifikowanie go do pisarskiej „brygady” mającej na nowo opracować dzieje literatury polskiej. Zdążyli sprokurować „Wypisy do klasy 8 szkoły średniej”. We wrześniu 1940 r., w rocznicę „wyzwolenia” Lwowa, Wasylewski przyjęty został, wraz z 57 osobami, do Związku Radzieckich Pisarzy Ukrainy. Razem z nim przyjęto m.in. Boya, Jastruna, Leca, Przybosia, Rudnickiego. Dwa miesiące później, w trakcie uroczystych, propagandowo nagłośnionych, obchodów mickiewiczowskich, Lwowski Państwowy Polski Teatr Dramatyczny wystawił, transmitowany przez radio, montaż sceniczny Wasylewskiego „Książka Adama Mickiewicza”. Przedstawienie zrobiło na widzach ogromne wrażenie, a jak wspominał Jan Kreczmar – „za kulisy przyszedł Boy i oświadczył: »Odkryliście zupełnie nową formę teatru«”.

Grubo wcześniej, już w styczniu 1940 roku, został Stanisław Wasylewski członkiem konspiracyjnej Rady Narodowej działającej przy organizacji ppłk. Sokołowskiego „Trzaski” jako pełniącego obowiązki komendanta Obszaru ZWZ-2. Radzie tej, skupiającej przedstawicieli stronnictw politycznych, o narodowym raczej charakterze, przewodniczył senator dr Aleksander Domaszewicz. Lapidarnie rzecz ujął Bohdan Urbankowski w „Czerwonej mszy”, pisząc o Wasylewskim, że „budował w sowieckiej strefie okupacyjnej endeckie podziemie” i „jednocześnie kamuflował się w kolaboranckiej profspiłce”. Zdaniem Aleksandra Wata, który o „sowieckim” Lwowie opowiadał Czesławowi Miłoszowi, kamuflował się nadmiernie. Cytuję stosowny fragment „Mojego wieku”: „Nie było jeszcze wtedy ani Borejszy, ani Szemplińskiej, nie było Janiny Broniewskiej, ale był Władysław Daszewski. I byli literaci, mnóstwo literatów, ale raczej drugiej kategorii. Więc Ważyk, jakiś Piach, jakiś Szerer, zdaje się, że już wtedy był Szenwald, ale nie jestem pewny. No, poza tym był Grubiński, był Wasylewski, zresztą okropnie się zachowywali, niesłychanie jacyś pokorni, zwłaszcza Stanisław Wasylewski, obrzydliwy. I był Putrament, przerażony”.

Trudno z Watem polemizować, ale przypomnieć trzeba, co on sam w 1939 roku pisał o Wasylewskim. I to nie byle gdzie, tylko w wydawanej w Moskwie „Litieraturnoj Gazietie”, w artykule „Polscy pisarze sowieccy”. Otóż w tej prezentacji czy, jak kto woli, donosie Wasylewski nazwany został „świetnym gawędziarzem o przeszłości szlacheckiej”. Nie wydaje się, by ta „szlachecka przeszłość” była dobrą rekomendacją.

Zmiana okupanta sowieckiego na hitlerowskiego spowodowała m.in., że od 9 sierpnia 1941 roku zaczął się we Lwowie ukazywać „jedyny dziennik polski dystryktu Galicji” – „Gazeta Lwowska”. I to w niej ukazał się przypisywany Stanisławowi Wasylewskiemu felieton o działającym we Lwowie za poprzedniej władzy, a urządzonym pod patronatem Korniejczuka w pałacu Bielskiego, Klubie Literatów. Michał Borwicz tak pisał o tym felietonie w 1963 roku w „Zeszytach Historycznych”: „W tamtych warunkach miał on charakter donosu, tym brzydszego, że wymieniając po nazwisku i obdzielając komentarzami m.in. kolegów pozostałych na miejscu – w zasięgu gestapo – autor przedstawiał samego siebie w roli rycerza bez skazy i – co za tym niby poszło – w roli męczennika. W rzeczywistości nie był ani jednym, ani drugim”.

W tejże „Gazecie Lwowskiej”, popularnie zwanej lembergierką, Wasylewski został kierownikiem działu kulturalno-literackiego. Wyglądało to – jak pisał Grzegorz Hryciuk – na „niebezpieczne balansowanie na skraju przepaści”. Inna sprawa, że „Gazeta Lwowska” była chętnie czytana, nie trafiały tam żadne paszkwile na Polskę międzywojenną (na porządku dziennym w „Czerwonym Sztandarze”), a redaktor naczelny „Gazety...” Aleksander Schedlin-Czarliński, znający Wasylewskiego z czasów poznańskich, wymagał od niego jedynie artykułów o ochronie zabytków, przyrodzie i literaturze. Grzegorz Hryciuk zwraca uwagę na rolę, jaką „Gazeta...” odgrywała na dalszych Kresach – jako jedyna nosicielka polskiego słowa. Czytelnicy zapamiętali też, jak np. po śmierci gen. Władysława Sikorskiego pod tytułem „Odszedł gospodarz, siewca do ostatka” ukazał się na tych „gadzinowych” łamach fragment „Chłopów” Władysława St. Reymonta. Teksty zamieszczane w „Gazecie Lwowskiej” miewały więc swoje drugie dno.

Podkreślić należy, że Stanisław Wasylewski propozycję pracy w „Gazecie...” przyjął po konsultacji z polskim podziemiem, zobowiązując się do wykonywania zadań dla kontrwywiadu Lwowskiego Okręgu AK. Wcześniej już działał w prawicowym Związku Jaszczurczym i – co najważniejsze – związał się z kierowaną przez Bolesława Piaseckiego Konfederacją Narodu. W tej ostatniej przyjął pseudonim Flis. Wasylewski – jak dowodził na procesie – na polecenie AK prowadził systematyczną obserwację w koncernie „Lemberger Zeitung”, przekazywał meldunki z poszczególnych komórek wywiadu, śledził dywersyjne akcje nacjonalistów ukraińskich, informował o sile niemieckich bojówek i dokonywanych przez nie zbrodniach. Zachowywał jednak niezależność w podejmowanych decyzjach, czego dowodzi jego odmowa wyjazdu do Katynia, gdy Niemcy zaproponowali mu udział w składzie trzyosobowej delegacji wysyłanej na miejsce zbrodni.

„Celowo napiętnowany przez prasę podziemną jako zdrajca i kolaborant – pisze prof. Nicieja – miał mieć względną swobodę i możliwość zdobywania informacji w innych okolicznościach nie do osiągnięcia. Wiele źródeł wskazywało, iż Wasylewski pracował w dziale informacji BiP AK Okręg Lwowski. Sprawa była owiana absolutną tajemnicą i zaważyła później na życiu Wasylewskiego w sposób okrutny”.

Tak jak w 1939 roku uciekł z Poznania przed hitlerowcami, tak w 1944 r. zdążył Wasylewski opuścić Lwów, zanim po raz wtóry zajęli go Sowieci. Przeniósł się do Nowego Sącza, a następnie do Krakowa. I tam dowiedział się o potępieniu go przez kolegów pisarzy za kolaborację z niemieckim okupantem. W relacji ze zjazdu delegatów Związku Zawodowego Literatów Polskich, jaką zamieściła „Kuźnica”, można było przeczytać: „We wnioskach i rezolucjach zjazd potępił pisarzy kolaboracjonistów: Emila Skiwskiego, Stanisława Wasylewskiego i Feliksa Burdeckiego, wezwał wszystkich pracowników kultury do walki z antysemityzmem i mordami bratobójczymi oraz uczcił zasługi pisarzy, którzy wzięli udział w walce zbrojnej o niepodległość”. Wnioskodawcą uchwały był Stanisław Ryszard Dobrowolski, dyskusji nad nią nie było. Zjazd rozpoczął się 30 sierpnia 1945 roku, a już we wrześniu Wasylewski został aresztowany, trzynaście miesięcy siedział w więzieniu na Montelupich, by w grudniu 1946 roku stanąć przed sądem w Krakowie.

Przedtem jednak „sprawa Wasylewskiego” stała się publiczna. Szczęśliwie nie wszyscy uczestnicy prasowych polemik stracili rozum i położyli uszy po sobie. 10 grudnia 1945 roku w „Odrze” inny lwowski literat, Jan Brzoza, pytał: „Ukarać go, posadzić do więzienia? A co zrobić z jego książkami? Zakazać? (...) A jego ostatnia książka o Śląsku Opolskim? Ile ona cennych usług oddaje nam dziś tu, na Śląsku walczącym o Zachód. Czy ma powstać taka dziwna sytuacja: Wasylewski w więzieniu, a jego książka w walce o ziemie na Zachodzie? To trzeba jakoś rozwikłać”.

Nie czekając na wyrok sądu, Adam Ważyk w „Kuźnicy” powtórzył wcześniejsze oskarżenia, artykuł Brzozy uznając za aberrację i stwierdzając, że „Odra” zamieściła obronę kolaboracji.

Tymczasem sąd nie uląkł się pohukiwań Ważyka et consortes. Po trzydniowej rozprawie, na którą powołano dwudziestu jeden świadków (ówczesny wicewojewoda górnośląski Arka Bożek nazwał oskarżonego „dobrym Polakiem i patriotą”), sąd uniewinnił Wasylewskiego, znajdując dla niego tylko słowa uznania. Po wyjściu z sądu publiczność owacyjnie powitała pisarza, a 21 grudnia 1946 r. „Dziennik Zachodni” sprawozdanie z procesu zatytułował „Stanisław Wasylewski oczyszczony z zarzutów”.

Happy end? Nic podobnego. Byli koledzy literaci stanęli ponad wymiarem sprawiedliwości. Jan Kott pisał: „Uważam, że wymienianie Wasylewskiego obok innych pisarzy – którzy osiedli na Ziemiach Odzyskanych – jest bolesnym nieporozumieniem. Nikt z nas nie zasłużył sobie, aby umieszczano go w jednym rzędzie z kolaboracjonistą. I nie ludzie typu Wasylewskiego budzić będą polskie echa tej ziemi”.

Na tę samą nutę brzmiały głosy innych „kuźniczan”, ludzi, którzy w najlepsze kolaborowali z okupantem sowieckim we Lwowie. Tyle że nie wykonując rozkazów polskiego podziemia, nie pracując na rzecz Armii Krajowej, a to właśnie stanowiło po wojnie okoliczność obciążającą. Pogarda, z jaką spotkał się Wasylewski, była wprost proporcjonalna do jego patriotycznej działalności.

Autor „Życia polskiego w XIX wieku” został psychicznie zdruzgotany. Wiarygodności w środowisku literackim nie odzyskał już nigdy. Ale nawet w tak trudnej sytuacji znalazł dla siebie oparcie na pamiętającym jego wezwanie: „Ludkowie złoci!” Śląsku Opolskim. W 1947 roku Stanisław Wasylewski zamieszkał w Opolu. Zanim otrzymał mieszkanie, gościł go na swojej stancji Arka Bożek. Stworzono dla Wasylewskiego specjalny etat bibliotekarza w nieistniejącej jeszcze książnicy naukowej. To on zgromadził księgozbiór opolskiego Komitetu Badań Prehistorycznych. Obowiązywał go zakaz publikacji, ale i ten zaczęto obchodzić. W „Słowie Polskim” pojawiły się bardzo poczytne felietony historyczne podpisywane nic nikomu niemówiącym nazwiskiem Tadeusz Szafraniec. Był to pseudonim Wasylewskiego, który niemało pisał też do szuflady, m.in. wspomnienia „Czterdzieści lat powodzenia” oraz „Legendy i baśnie śląskie”. Sporo tłumaczył z niemieckiego i łaciny, nieoficjalnie był kierownikiem literackim miejscowego teatru, organizował wystawy archeologiczne.

Nie dożył 68 lat, poraził go wylew krwi do mózgu. Zmarł 26 lipca 1953 roku. W 1986 r. jego prochy ekshumowano do Alei Zasłużonych opolskiej nekropolii. Trzy lata później walny zjazd Związku Literatów Polskich podjął uchwałę stwierdzającą, że „postępowanie wobec Stanisława Wasylewskiego było bezpodstawne, bezprawne i niegodziwe”.

Gdyby napisane zostało „Życie polskie w XX wieku” (a takie z całą pewnością kiedyś powstanie), biografia Wasylewskiego powinna być jednym z jego rozdziałów.

Po prawie pół wieku wznowione zostało „Życie polskie w XIX wieku” Stanisława Wasylewskiego, niewątpliwie opus vitae autora. Pracował nad tą książką trzydzieści lat, edycji jej nie doczekał. Gdy w końcu dzieło zostało wydane, specjaliści kręcili nań nosami. Pewnie dlatego, że czyta się je niczym powieść obyczajową, że skrzy się anegdotami, urzeka gawędziarskim stylem, porywa i wzrusza. A wszystko to są grzechy uważane za śmiertelne przez utytułowanych nudziarzy, których książki ukazują się w nakładzie 500 egzemplarzy, z czego sprzedaje się co dziesiąty.

Pozostało 97% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski