Po prawie pół wieku wznowione zostało „Życie polskie w XIX wieku” Stanisława Wasylewskiego, niewątpliwie opus vitae autora. Pracował nad tą książką trzydzieści lat, edycji jej nie doczekał. Gdy w końcu dzieło zostało wydane, specjaliści kręcili nań nosami. Pewnie dlatego, że czyta się je niczym powieść obyczajową, że skrzy się anegdotami, urzeka gawędziarskim stylem, porywa i wzrusza. A wszystko to są grzechy uważane za śmiertelne przez utytułowanych nudziarzy, których książki ukazują się w nakładzie 500 egzemplarzy, z czego sprzedaje się co dziesiąty.
Stanisław Wasylewski reprezentował inną szkołę. Przed wojną jego książki (m.in. „Romans prababki”, „Na dworze króla Stasia”, „Szambelanowa z Walewic”), zbiory szkiców („Portrety pań wytwornych. Czasy Stanisławowskie”) i monografie („Lwów”) rozchodziły się błyskawicznie. Był ulubieńcem czytelników gustujących w jego eseistyce, zawsze – poza względami merytorycznymi – eleganckiej, trochę „lekkiej, łatwej i przyjemnej”. Ale doczekał się i oficjalnego uznania w postaci m.in. Złotego Wawrzynu Polskiej Akademii Literatury, choć wybitny historyk Szymon Askenazy ostrzegał go: „Niechże się pan przypadkiem nie łudzi, że Kościół oficjalny, że parnas naszych historyków użyczy panu poparcia. Nigdy! Oni są albo impotentami i zwalczać będą pańskie rzeczy, bo tak pisać nie potrafią, albo dla zasady. Z pospolitej zawiści”.
Porównania z Normanem Daviesem nasuwają się same. Ale w więcej niż chłodnym przyjęciu „Życia polskiego...” w 1962 roku nie chodziło już przecież o zawiść. Stanisław Wasylewski nie żył od dziewięciu lat, młodemu pokoleniu jego nazwisko niewiele mówiło. Krytycy postanowili jednak nie dostrzegać uroków tej prozy, skupiając się na rzekomych brakach warsztatowych autora, na nieumiejętności stworzenia przez niego syntezy, wreszcie na karygodnym – ich zdaniem – nieuwzględnianiu w należytych proporcjach wszystkich warstw społeczeństwa polskiego, zwłaszcza chłopstwa. W efekcie, użalał się np. Krzysztof Teodor Toeplitz, powstała „historia widziana »oddzielnie«, jałowa i przypadkowa w istocie, a błyskotliwej jej powłoce nie odpowiada podskórny nurt intelektualny”.No jasne, gdyby Wasylewski rozpisywał się o doli chłopa pańszczyźnianego, jak to czynili autorzy podręczników szkolnych, byłoby inaczej. Tyle że to w wyniku działań edukacyjnych prowadzonych z tymi podręcznikami pod pachą wiele osób z mojego pokolenia znienawidziło historię raz na zawsze. Gdybym w odpowiednim momencie nie trafił na książki autorów przedwojennych – właśnie historyczne – podzieliłbym te uczucia.
Na szczęście dawne i mniej odległe dzieje można było poznawać nie tylko z podręczników podporządkowanych marksistowskiej doktrynie. A o życiu Polaków w „pięknym wieku XIX”, tyle że pod zaborami, praca Stanisława Wasylewskiego przynosi multum informacji dotyczących spraw najważniejszych, ważnych, mniej istotnych, a nawet – zdawałoby się – całkiem drugorzędnych. Autor pisze o narodowych powstaniach i wieszczach romantycznych, o epoce wyzwolenia kobiet, błyskawicznym rozwoju dziennikarstwa i... nikotynizmu. Po lulkach pojawiły się bowiem cygara i w końcu papierosy, które kurzono, ile wlezie, choć za palenie na ulicy w Warszawie trafiało się do więzienia.
Pisał Wasylewski o Mickiewiczu i Chopinie, ale za „jednego z naujuczeńszych Polaków” – którego zostawiona w rękopisie powieść o pół wieku wyprzedziła w Europie technikę tzw. romansu szufladkowego, tyle że ogłoszona u nas trzydzieści lat po śmierci autora przeszła w przekładzie bez wrażenia – uznał Jana Potockiego. „Genialnego powieściopisarza, jasnowidzącego historyka i odkrywcę”, który cieszył się opinią kompletnego improduktywa. Arystokracja wiedziała o nim jedynie, że ten oryginał do salonu hrabiny matki „potrafił wejść nago, ale z szablą przy boku”, a do Egiptu pojechał „tylko po to, by na jednej z piramid wyryć kozikiem werset z Delille’a”, a wreszcie, „gdy mu się wszystko znudziło, strzelił sobie w łeb w Uładówce na Podolu”. Tak właśnie pisał Stanisław Wasylewski.