W przedostatnim bodaj wywiadzie, jakiego udzielił, Ryszard Kapuściński wyznał: „Ja w ogóle nie prowadzę notatek. (...) nie nagrywam nigdy, zapamiętuję, utrwalam w pamięci. I trzeba też pamiętać, że pracowałem jako biały człowiek wśród niebiałych. A ludzie są bardzo podejrzliwi (...). Reporter nie powinien w ogóle zwracać na siebie uwagi. Wyciąga notatnik i zaczyna zapisywać – ludzie zaraz reagują: co on tam zapisuje, po co, dla kogo on to robi?”.
Reporter Maciej Zaremba pracuje wśród białych, przychodzi uzbrojony w magnetofon i notatnik, z solidnym researchem w teczce i przede wszystkim, ze świadomością, że zgodnie z obowiązującym w Szwecji prawem rozmówca (jeśli jest to osoba sprawująca funkcję publiczną) nie może mu odmówić podania informacji czy w ogóle wypowiedzi. A więc otwarcie przedstawia, czego od rozmówcy oczekuje i jak jego słowa mogą zostać użyte.
Jednak obu reporterów łączy to, że na kanwie reportażu stworzyli nowe gatunki piśmiennicze. Ryszard Kapuściński twórczo rozwinął amerykański pomysł „nowego dziennikarstwa”, żeby reporterskie odkrycia i historie opowiadać językiem literatury pięknej, wysokiej. Maciej Zaremba tworzy na pozór zupełnie normalne reportaże: zbiera materiały, kompletuje podbudowę teoretyczną, np. prawną czy historyczną, przeprowadza wywiady z bohaterami wydarzeń, świadkami, rodzinami, ekspertami. Z tego surowca buduje wnikliwe reportaże, czyli opowiada czytelnikowi, co się właściwie wydarzyło. Ale to nie wszystko. Zaremba robi krok dalej, który jest małym krokiem człowieka, ale sporym krokiem w rozwoju literatury, bo prowadzi do nowego gatunku. Czy ten krok może być przez kogoś powtórzony, tzn. czy reportaż Zaremby, jako formuła, jako metoda, może stać się również własnością innych piszących – nie wiadomo. Natrafiamy tu na charakterystyczne dla dzisiejszych czasów zjawisko, że dobry autor tworzy sobie swój własny gatunek, na który – najczęściej – ma monopol, przynajmniej na pewien czas, aż jakiś utalentowany następca zrozumie, w czym rzecz.
Otóż ten mały krok to nasycanie opowiadanej historii elementami eseju socjologiczno-filozoficznego. Najlepiej wyjaśnić to na przykładzie odwrotnym. Jeśli ktoś chciałby przeanalizować jakiś proces, zjawisko socjologiczne, historyczne (z wymiarem filozoficznym), to zrobiłby to w tonie dyskursywnym, czyli napisał uczony esej, okraszając ewentualnie wywód przykładami z życia. Zaremba postępuje dokładnie odwrotnie. Jedzie sprawdzić coś, co go zaciekawiło: oburzyło, zdziwiło, przeraziło albo rozśmieszyło; zjawisko opisuje, ale narracja, przeważnie niespieszna, pełna nawrotów, a nawet powtórzeń, zmienia mu się w głęboką opowieść albo społeczną diagnozę, albo oskarżycielską, choć na pozór beznamiętną, relację.
Bo też tematy, które porusza, należą do najbardziej fundamentalnych. Podmywają fundamenty dobrego samopoczucia Szwedów. Siłę rażenia niektórych tekstów można porównać do „Sąsiadów” Jana Tomasza Grossa. Jedna z wcześniejszych książek Zaremby w Szwecji – zbiór reportaży – nosi tytuł „Norka w Domu Ludu” (Minken i folkhemmet). Do tego tytułu konieczny jest przypis dla polskiego czytelnika: Dom Ludu (po szwedzku folkhemmet) to pojęcie-idea-wprowadzona-w-życie. Jest to system społeczno-gospodarczo-polityczny, czyli po prostu ustrój. Państwo zarządza większością wytwarzanego dochodu (podatki!), ale wszyscy mają po równo, komu powinie się noga, straci pracę na przykład, nie ginie marnie, bo spada na tzw. socjalną siatkę ochronną (system ubezpieczeń i zasiłków) itd. Norka to importowane zwierzątko futerkowe, w zasadzie hodowlane, które uciekło z klatek i opanowało ekosystem, niszcząc przy tym konkurentów, czyli rozpanoszony zagraniczny przybłęda.