Przyzwyczaiłem czytelników tych wydobywanych z mojego archiwum listów do pewnej formy – list jakiejś interesującej osoby do mnie na jakiś interesujący temat, potem mój wyjaśniający komentarz. Tym razem, publikując list Aliny Szenwaldowej, kolejność tę odwracam. Wpierw więc komentarz i garść informacji o tym, jak się zetknęliśmy, poznaliśmy, jak pracowaliśmy kilka lat razem. Czym to owocowało.
Otóż rok 1960 był dla mnie niezwykle ciężki. „Negatywnie załatwiony” w Poznaniu przez sekretarza wojewódzkiego partii Wincentego Kraśkę (wyrzucenie z pracy w „Tygodniku Zachodnim” pod koniec 1959 r., spowodowanie zakazu druku), przeskoczyłem w styczniu 1960 roku do Warszawy. Przyjaciele pomogli mi zamienić mieszkanie na warszawskie i publikacjami pod pseudonimem czy nawet pod nazwiskiem któregoś z nich przebrnąć kilka miesięcy samotnie przez życie na chudych zupkach w barze mlecznym obok Sądów na warszawskim Lesznie, aż wszystko to przecięła z korzyścią dla mnie interwencja Putramenta u odpowiedniego czynnika w KC.Pozwoliło mi to znowu drukować, choć z samego druku trudno było wyżyć (i to z rodziną), więc dalej żyłem samotnie, żywiłem się najczęściej w barze na Lesznie i rozglądałem się za jakąś posadą.
Dopiero jednak pod koniec roku któryś z przyjaciół powiedział mi, że zwalnia się podobno kierownictwo redakcji słuchowisk w Polskim Radiu na Myśliwieckiej. Dowiedziałem się, że nikogo nie wyrzucają, po prostu się zwalnia stanowisko, i poszedłem. W ten sposób poznałem panią Alinę Szenwaldową, dyrektora rozległego działu kultury Polskiego Radia, pierwszego i drugiego programu ogólnopolskiego.
Uprzedzono mnie, że mogę być z nią szczery. Byłem szczery – w prawie dwugodzinnej rozmowie. To był poniedziałek albo wtorek; w końcu powiedziała, że mam zatelefonować w czwartek. Kiedy zatelefonowałem, powiedziała, żebym przyszedł do pracy w poniedziałek. Zapytałem, czy najbliższy, odpowiedziała, że najbliższy. Przyszedłem, zacząłem pracę dla mnie zupełnie nową, bo ze słuchowiskami nie miałem przedtem nic wspólnego; po dwóch czy trzech tygodniach poprosiłem o rozcięcie redakcji na dwie – słuchowisk oryginalnych i adaptacji (adaptacjami zajmował się tłum kobiet; pojąłem, że prędko zrobią ze mnie kotlet czy tzw. bitki, co pani Szenwaldowa zrozumiale zaakceptowała; nie te „bitki”, ale rozcięcie redakcji), i tak zaczęła się moja sześcio-, a może siedmioletnia praca pod jej kierownictwem w teatrze radiowym.
Alina Szenwaldowa była wdową po komunistycznym poecie Lucjanie Szenwaldzie. Temu głównie zawdzięczała swoje wysokie stanowisko, bo mające charakter „aparatczykowski”, ale – mój Boże – gdyby takich aparatczyków w Polsce było więcej, pewnie dzieje kultury tego kraju potoczyłyby się inaczej!!! Z wykształcenia muzykolog, o ogromnej wiedzy literackiej, wyczuciu prawdziwych wartości, o umiejętności lawirowania między „z góry” trafiającym nakazem a popieraniem (na ile się dało) tego, co utalentowane i cenne. Pozwoliła mi stworzyć komórkę pod nazwą Studio Współczesne Teatru Polskiego Radia, którą kierowałem do czasu Marca.