Zgodnie z podtytułem „Sosna i pies” to poemat składający się z numerowanych części, których jednak nie porządkują wcale związki przyczynowo-skutkowe. Owszem, uważny czytelnik bez większego kłopotu zrekonstruuje fabułę tej przejmującej, miejscami wstrząsającej, poetyckiej opowieści, jednak nie ulega wątpliwości, że poszczególne części utworu mogą funkcjonować jako osobne, w pełni autonomiczne utwory liryczne. Domyślam się, że poemat powstał zapewne nie wprost, jako poemat właśnie, zamierzony od początku do końca, ale jako zbiór luźno ze sobą powiązanych tekstów, dla których wspólnym mianownikiem jest indywidualność narratora z krwi i kości, czy jak kto woli podmiotu lirycznego. Ktoś, komu w trakcie lektury wspomnianego zbioru „Goryczka, słodyczka, czas opowieści” zapadły w pamięć wiersze takie jak „Wspomnienie: Sen o Zagrodzie” czy „Mleko i chleb, strach i pamięć”, teraz zauważy, że stały się one częścią większej całości.
W poemacie „Sosna i pies” Michał Jagiełło godzi dwa żywioły, mianowicie żywioł liryki i żywioł epiki. Z jednej strony opowiada historię swojej rodziny, snuje opowieść o losie, o życiu na wsi, w zgodzie z naturą, w harmonii z rytmem przyrody, z drugiej zaś – prześwietla na wylot słowa, za pomocą których buduje swoją opowieść, nicuje ich znaczenie, ich etymologię: „kość – ość – cień”, nicuje sens przysłów i powiedzonek w rodzaju: „Ktoś życie traci – ktoś się bogaci”. Z jednej strony to co egzystencjalne, z drugiej to co esencjonalne, z jednej strony narracja, z drugiej metafora. W konsekwencji akcja zdarzeniowa poematu rozgrywa się zarówno w czasie historycznym, jak i symbolicznym, w przestrzeni ściśle określonej geograficznie, jak i magicznej czy lepiej – mitycznej. Nieprzypadkowo w wygłosie poematu poeta pyta samego siebie i natychmiast sobie samemu odpowiada: „Co trzymasz w zaciśniętej dłoni? Czas”.
Poemat „Sosna i pies” powstał – paradoksalnie – z wiary i niewiary w siłę słowa. Poeta zdaje sobie sprawę, że słowa zatraciły swoją moc, nie znaczą dzisiaj tyle, ile znaczyły kiedyś, w młodości, gdy cały świat, zdawałoby się, leżał u jego stóp, ale też poeta niczego innego poza słowami nie ma. Musi zatem odbudować znaczenie słów, odnaleźć w nich prawdę, którą chciałby wyrazić, dlatego też raz i drugi pisze z wielkiej litery: „Pożoga, Głód, Zdrada i Kara, Świętokradztwo, Bitwa”.
Opowiadając o swoich bliskich, o Białym, Zbójowatym i Skromnym, o Lasońce, Frani, Justysi, o wsi leżącej „w kotlince wyrzeźbionej wśród żyznych pół/ przez deszcze bose stopy końskie kopyta świńskie ratki/ krowy kozy gęsi kaczki indyki/ obręcze kół przetaczających się pokoleniami”, Michał Jagiełło odwołuje się do tradycji określonej przez krytykę literacką dobre trzy dekady temu mianem nurtu chłopskiego, do poezji Stanisława Piętaka, do prozy Wiesława Myśliwskiego, do kulturoznawczych koncepcji Henryka Berezy.
Nie mając nic – jak to poeta – poza słowami, Michał Jagiełło każe nam się wsłuchać w muzykę nazw własnych wsi z okolic swojego dzieciństwa, które wymienia, tak jak się odmawia litanię: „Janikowice/ Nasiechowice/ Zielenice/ Racławice/ Radziemice/ Muniakowice/ Pojałowice/ Przemęczany/ Antolka/ Brzuchania/ Dziewięcioły/ Cisie/ Prandocin” i, żeby nie było wątpliwości, dodaje: „módlcie się za nami”. Jesteśmy tu i teraz, ale dobrze jest pamiętać, że jesteśmy z tego, co było, co przeminęło. „Tyle jestem wart, ile we mnie pęknięć” – mówi półgłosem poeta. Przepowiadając sobie tę prawdę, mówi także o nas i za nas.