Dostał Nobla 20 lat temu. Zaszczyt kłopotliwy dla Egiptu, nie po politycznej myśli. Ale „Rozmowami nad Nilem” autor trylogii kairskiej wprawił w konfuzję nawet entuzjastów swej twórczości.
Rzecz dzieje się w… niebycie. Bo tylko na pozór miejscem akcji jest zacumowana na Nilu barka. Ci, którzy się w niej co wieczór spotykają – intelektualna śmietanka Kairu, w tym kobiety wyzwolone – uciekają od rzeczywistości w krainę haszyszu. Tworzą zamknięty krąg, coś na kształt tajnego stowarzyszenia skupionego wokół nargili. Nowi dopuszczani są niechętnie, po akceptacji całego zespołu.
Inne miejsce i epoka, odmienna sytuacja – a mimo to powieść Mahfuza skojarzyła mi się z „Niebezpiecznymi związkami” de Laclosa. W obydwu przypadkach bohaterowie prowadzą ryzykowną grę z uczuciami i zasadami moralnymi. Z tragicznym zakończeniem.
Uczestnicy seansów na barce przypominają bywalców francuskich salonów XVIII stulecia. Zresztą bliższa im kultura Zachodu niż rodzime tradycje. Są dobrze wykształceni, oczytani. Powołują się na Geneta, Becketta, Camusa, Moliera. Mają poczucie wyższości wobec reszty społeczeństwa („nasza barka jest ostatnim schronieniem dla ludzkiej mądrości”) i czują się nietykalni, ponad prawem („normy etyczne, w myśl których uznaje się nas za winnych, są martwe, bo zostały przeniesione z martwej epoki”).Pracują na atrakcyjnych posadach, ale zawód nie stanowi ich głównej pasji. Jedyne zajęcie, któremu oddają się z pełnym zaangażowaniem, to rozprawianie o sztuce, filozofowanie i uprawianie wolnej miłości. Są zblazowani, cyniczni, ironiczni. A przede wszystkim – odurzeni.
Prowadzone w takim stanie dyskusje nie zobowiązują do niczego. Ot, luźne dywagacje o sensie życia. Efektowne maksymy w rodzaju „prawdziwą chorobą jest strach przed życiem, a nie śmiercią” splatają się z sofizmatami w stylu „to właśnie wola życia sprawia, że trzymamy się go kurczowo, nawet jeżeli popełniliśmy już intelektualne samobójstwo, bo to ona pozostaje tą niewzruszoną zasadą, którą nam dano i dzięki której moglibyśmy przejść samych siebie”.