Gdy Libera był jeszcze dzieckiem, fraza „Czekając na Godota” nie kojarzyła mu się z teatralnym dziełem. To był używany przez Polaków kolokwializm, który wyrażał pesymizm gomułkowskich czasów. Tak wielka była siła obrazowania Becketta, że jego egzystencjalna metafora przeniknęła do codziennego języka.
Kiedy się okazało, że powiedzenie zaczerpnięte zostało z tytułu dramatu, który Jerzy Kreczmar wystawił w Teatrze Współczesnym, a reżyser zaprasza na spektakl rodziców Antoniego, ten mimo dziecięcego wieku uparł się zobaczyć przedstawienie i cel osiągnął. Tak to się zaczęło.
Na tle dzieła Irlandczyka jego tłumacz kreśli obrazy swojego życia i epoki – lotu Łajki i pierwszego lądowania na Księżycu, przełomów politycznych i rodzenia się opozycji, w której brał udział. Dzieło Becketta wyrasta w tych dekoracjach na symbol egzystencjalnej pustki, pozorności i bezsensu życia, a także kryzysu wiary.
Są w książce strony szczególnie osobiste – o przyjacielu ojca, który uratował go z getta. I mimo że sam opuścił Polskę po Marcu ‘68 r., stał się życiowym przewodnikiem Libery. Wyjawił, że nowele pisarza są dostępne w wojskowej bibliotece na Szucha. To wtedy przyszły tłumacz dokonał ryzykanckiego porwania książki, korzystając z munduru noszonego na szkoleniu wojskowym. Potem była studencka inscenizacja „Końcówki” i redagowanie beckettowskiego numeru „Literatury na świecie”.
Książka obrazuje mozół, jakim było w PRL pozyskanie wiedzy o zachodnim pisarzu. Trud śledzenia wycinków prasowych, przebijania się do artystów związanych z twórcą, którzy odwiedzali Polskę. A także szukanie kontaktów z beckettowskim reżyserami i tłumaczami we Francji, w Ameryce, Anglii, gdy w wyjazdach przeszkadzała SB. A tak Libera budował swoją wiedzę o nobliście. Aż stał się w kraju jego największym znawcą i tłumaczem.