Viewegh mnie zaskoczył. 47-letni czeski autor, najpoczytniejszy i najczęściej tłumaczony na języki obce, napisał traktat o miłości. W „Aniołach dnia powszedniego” spojrzał na bliźnich z perspektywy niebiańskich stróży. Bo byty subtelne istnieją. Spieszą z pomocą wszystkim, których serca nie całkiem skamieniały. Zwłaszcza usłużne są w chwili śmierci.
17. książka Viewegha, siódma w polskim przekładzie, wydała mi się jego najdojrzalszą prozą. Po „Cudownych latach pod psem”, rewelacyjnej autobiograficznej powieści o dorastaniu w komunistycznym kraju, autorowi zdarzały się kiksy. Chyba za szybko pracuje. I stara się podbić serce każdego rodaka. Na szczęście już wyrósł z infantylnej potrzeby akceptacji. Napisał rzecz poważną, choć równie lekką w lekturze, jak poprzednie powieści.
W pewnym sensie to dialog z Bułhakowem. Pamiętacie początek „Mistrza i Małgorzaty”? Nawet Szatan był bezradny, gdy Anuszka wylała olej i tramwaj musiał przejechać Berlioza. Żadna moc nie cofnie przeznaczenia. Tamta tragedia zdarzyła się w Moskwie lat 30.
Dramat trojga bohaterów Viewegha rozgrywa się w Pradze 2006 roku. Aniołowie czuwają nad podopiecznymi, lecz one też nie są w stanie odmienić ich losu. Tramwaj – nomen omen siódemka – już kursuje stałą trasą przez most Nuselski. Przy kolejnym przejeździe będzie miał czołowe zderzenie z volvo prowadzonym przez Esterę odbywającą ostatni kurs pod okiem instruktora jazdy. Karel, jej nauczyciel, zginie na miejscu. Ona ocaleje.
Dlaczego wykonała niedorzeczny manewr, skręcając na tory tramwajowe? Bo z prawej strony zobaczyła samobójcę Zdenka. Nie potrafiła zachować się obojętnie, choć nie miała szans udzielić mu pomocy. Skrzydlate istoty takimi jak Zdenek się nie zajmują, jednak czują się w obowiązku podtrzymać na duchu bliskich. W tym przypadku – matkę.