Potrzebna jest zgoda autorów i właścicieli praw, a dokładniej: brak sprzeciwu na wykorzystanie dzieł. Jeśli Google zrealizuje swój pomysł, każdy z nas będzie mógł za darmo przeczytać każdą istniejącą książkę. Polscy studenci indologii będą studiować zeskanowane sanskryckie pisma, prawnicy – sięgać do archiwów Biblioteki Kongresu USA, a miłośnicy poezji – przeglądać tomiki wierszy z Hondurasu.
Ten futurystyczny projekt wymaga jednak staromodnych metod. Zgodnie z nakazem nowojorskiego sądu Google musi poinformować wszystkich zainteresowanych o ugodzie, jaką firma zawarła z przedstawicielami autorów i właścicieli praw autorskich. W polskiej wersji ogłoszenia czytamy: "Objęcie ugodą nie zależy od miejsca pobytu, dlatego uprasza się wszystkie osoby na całym świecie o zapoznanie się z całym niniejszym powiadomieniem".
Google publikuje takie ogłoszenia w najodleglejszych zakątkach. Ukazało się ich już ponad 200, w 70 językach, m.in. w gazecie "The Cook Island News" na Pacyfiku, w periodyku "Falkland News" oraz w "Rzeczpospolitej". Firma wyda na podobne powiadomienia 7 mln dol., będą drukowane w dziennikach, magazynach, kwartalnikach poetyckich – co najmniej jedno w każdym kraju, z mikronezyjską wyspą Niue włącznie. Wyłączone są tylko kraje, które nie honorują międzynarodowych warunków ochrony praw autorskich (m.in. Iran, Irak i Afganistan) oraz Birma, Korea Północna i Kuba, gdzie firmie Google – zgodnie z warunkami amerykańskiego embargo handlowego – nie wolno kupować ogłoszeń.
[srodtytul]Cyfrowy Mickiewicz[/srodtytul]
Licząca 134 strony i 15 załączników umowa między Google a autorami i wydawcami zawiera ustalenia, których konsekwencje trudno sobie wyobrazić. Wiadomo jedno: ma powstać największa biblioteka świata – raj dla badaczy, naukowców i zwykłych czytelników, ale przy okazji Google rozwinie globalny biznes książkowy, bo będzie też na publikacjach zarabiać. Projekt ruszył w 2004 r., gdy Google – nie pytając o zgodę twórców – rozpoczął skanowanie książek.