Przykro, kiedy ulubiony autor zawodzi. Jakby zdradził. Tak właśnie czułam się podczas lektury „Sefera” Ewy Lipskiej. W zapowiedzi przeczytałam, że to historia, w „której nic nie jest oczywiste”. Nic podobnego. Fabuła prosta jak drut. Natomiast niejasny pozostaje powód, dla którego poetka zmierzyła się z prozą.
Nie służy jej ta forma. Autorka nie potrafiła stworzyć napięcia; nie poradziła sobie z dramaturgią. Miejscami wydaje się, że straciła wątek, więc salwuje się powtórkami. Jednak to niewielki grzech wobec największego przewinienia: sztuczności.
Lipska nie ma słuchu na dialogi, nie potrafi naszkicować przekonujących typów. Postaci szeleszczą papierem. Przybierają manieryczne pozy, mizdrzą się w udawanych intelektualnych wzlotach, krygują górnolotnymi sformułowaniami: „Wiesz, czas stał się kłopotliwym sekretem. Wojska dat albo idą na wojnę, albo z niej wracają”.
Tak mówi tytułowy bohater, Jan Sefer, wiedeński psychoterapeuta, do kolegi po fachu. Nie chodzi o Freuda. Rzecz dzieje się kilka miesięcy temu. Sefer jedzie do Krakowa, miasta przodków. Podczas dwutygodniowego pobytu nawiązuje różne znajomości. Wpada pewnej rozwódce w oko, lecz zamiast romansu, oferuje jej… buty marki Clarks. Po tym hojnym geście wraca. Ani ubogacony duchowo, ani zbliżony do polsko-żydowskich antenatów. Ot, posmakował nowe dania (o kulinariach tu wiele), strawił i wrócił do pracy.
Trywializuję celowo. Nie mam pretensji o nieskomplikowany motyw przewodni, przecież w proste ramy fabuły można oprawić pisarskie arcydzieło. Jednak powieść Lipskiej przywodzi na myśl krawiecką przeróbkę: finezyjne poetyckie frazy poszerzane i posztukowane do gabarytów prozy. W efekcie „Seferowi” brak stylu, jak nicowanej jesionce. Widać łaty dygresji, zaszewki porównań, watowanie opisami.