Eduardo Mendoza, prawie 70-letni pisarz hiszpański (czy raczej kataloński), od dawna manifestuje libertynizm oraz niechęć do katolicko-mieszczańskiej hipokryzji. Nie inaczej w „Trzech żywotach świętych". Jak zwykle, Mendoza daje się poznać jako stańczyk literatury. Wygłupia się, prawi morały, innym razem ponuro zamyśla nad ludzką naturą. Czaruje humorem i stylistyczną niefrasobliwością. Bawi i zasmuca; kpi i zmusza do refleksji.
Bohaterami tryptyku „Trzy żywoty świętych" nie są bynajmniej ludzie szczególnej bożej troski. To oryginały, którzy nie szkodząc innym bytują wedle własnych reguł. Ich przepustka do niebios? Niewinność. Poza tym od czasu do czasu właśnie ci nieformalni święci okazują się bardziej skłonni do altruizmu, niż osoby do tego powołane z racji profesji czy funkcji.
Na „Trzy żywoty..." składają się trzy nie powiązane ze sobą historie, utrzymane w różnych narracyjnych konwencjach. Zdaniem autora, to nawet fajniej, że wszystko od czapy.
Niech będzie, ale to nie usprawiedliwia rozbieżności pułapów intelektualnych tekstów. Najsłabsza jest nowela środkowa „Finał Dubslava". Pisana w manierze surrealistyczno-moralizatorskiej, pozostawia czytelnika obojętnym. Oczywiście, Dubslav to figura symboliczna. Trudno uwierzyć w faceta wyzutego z właściwości, który w demaskatorskim porywie wypala ludzkości w twarz oskarżenie: „wszystkie wasze zabiegi są absurdalne. Bogactwo przynosi tylko fałszywy komfort, a w rzeczywistości rozbestwienie czy otępienie bogacza i wrogość otoczenia, nawet przyjaciół". Mendoza nie wznosi się na stylistyczne wyżyny. Brzmi topornie, jak prowincjonalny klecha. Na szczęście Dubslav kończy tyradę z ostatnich tchnieniem. Przy całkowitej obojętności czytelnika, bo wszystko to już wiemy...
Znacznie więcej sympatii zaskarbia sobie biskup-Indianin, który pojawia się w Barcelonie na Kongresie Eucharystycznym 1952 roku. On to, czerwonoskóry bohater noweli „Wieloryb", jest żywym wyrzutem wobec dawnych imperialnych zapędów hiszpańskich konkwistadorów. W osobie „biskupa Kwiczoka" ogniskują się deprawacje wynikające z biedy i zakłamania katolickiego kościoła. „Wieloryb", opowiadanie pisane w pierwszej osobie, odbieramy jako autentyczne wspomnienia z wczesnej młodości pisarza. Rozwlekłe, kwieciste, ale szczere. Fabuła pozwala wyobrazić sobie kraj (zwłaszcza Barcelonę) za czasów dyktatury Franco, a także, poznać genezę poglądów i postawy Mendozy.