Tymczasem autorzy komiksu „Lincoln" odważnie mierzą się – graficznie – z Bogiem i Szatanem. Z jakimi rezultatami? Miernymi. Ani niebiańsko udanymi, ani piekielnie inteligentnymi. Spartolili rzecz, jak to ludzie.
Zapowiada się fajnie. Familiarne trio francuskich autorów o wspólnym nazwisku Jouvray (na swej stronie prezentują się jako trzy identyczne dłonie, trzymające między palcami pióro) wyruszyło na Dziki Zachód. Wykreowali kowboja-antybohatera i poświęcili mu serial. Komiksowy.
Graficznie złapali prześmiewczą konwencję – typy wystylizowali na westernowe karykatury, dobrali czcionkę z epoki, sparafrazowali sceny z filmowej klasyki. Do tego ulepili herosa o charakterystycznej fizjonomii, przypominającej Fernandela (w końcu to Francuzi).
Lincoln, bohater tak zatytułowanego serialu, (na razie mamy pierwszy odcinek), nie wydaje się kandydatem na prawą rękę Boga. Dziecko prostytutki i nieznanego ojca, ledwo zaczyna mówić, wyrzuca z ust (krzywych, zaciśniętych w grymasie nienawiści do świata) same niecenzuralne wyrazy. Z biegiem lat naraża się wszystkim z racji gburowatości, aspołecznej postawy i paskudnej gęby. Jak to w westernach bywa, Lincoln dochodzi swych praw przy pomocy chwytów spoza prawa. Aż na jego drodze staje Bóg. Pod postacią – jakżeby inaczej! – brodatego staruszka. Proponuje układ: nieśmiertelność w zamian za moralność, do której ten musi dojść samodzielnie, kierując się własnymi doświadczeniami i ich konsekwencjami.
Początkowo Lincolnowi kiepsko idzie na drodze ku dobru: kradnie, rozrabia, nadużywa i ma kaca. Wówczas brodaty patron interweniuje – zostaje osobistym trenerem krnąbrnego wybrańca. Z różnymi, niekiedy zabawnymi skutkami. Moja ulubiona scena to próba wymuszenia na Panu (przez Lincolna, oczywiście) lekcji chodzenia po wodzie.