Jak zostać pisarzem w III RP

Coś tam trzeba napisać i wydać, jednak sukces w mniejszym stopniu zależy od tego, co i jak się napisało. Najważniejsze, by dzieło w osiągnięciu sukcesu nie przeszkadzało

Publikacja: 19.05.2012 01:01

Jak sprzedać książkę w III RP? Tak jak Janusz Głowacki – pisarz celebryta pisze o innym celebrycie i

Jak sprzedać książkę w III RP? Tak jak Janusz Głowacki – pisarz celebryta pisze o innym celebrycie i powstaje bestseller „Good Night Dżerzi”

Foto: Fotorzepa, BS Bartek Sadowski

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Jest rzeczą łatwą, nietrudno dowieść


Napisać sztukę, film albo powieść


Trzeba znać tylko pewne sposoby


Które stosują pewne Osoby...

Tak zaczynał się „odwilżowy" wierszyk Jerzego Jurandota, w którym satyryk udowadniał, że socrealistyczną fabułkę ułożyć może każdy, i prezentował służące temu „sposoby znane, pewne, bez lipy, z których się rodzą trzy główne typy" (o odbudowie, o fabryce i o elektryfikacji wsi).

Pół wieku temu uchodzić za pisarza było oczywiście znacznie większą pokusą niż teraz, ale i dziś, choć prestiż tego zawodu podupadł, wciąż nie brak ludzi, którym marzą się literackie laury. Ponieważ w czasach sprawiedliwości społecznej trudno się godzić, by realizację marzeń udaremniała komuś przyczyna tak od niego niezależna, jak brak tzw. iskry bożej, pozwolę sobie tutaj wzorem dawnego satyryka przedstawić na użytek zainteresowanych kilka porad.

Uwaga na goryla!

Oczywiście, adresuję je do tych, którzy nastawiają się nie tyle na mierzoną nakładami „popularkę", co na zdobycie uznania kulturalnych salonów, pochwały w „Gazecie Wyborczej" i „Polityce", zaproszenia do programów Kazi Szczuki albo Romana Kurkiewicza, a w dalszej perspektywie stypendium twórczego jednego z niemieckich miast i nominacji do Nike. Nic nie zniweczyłoby szansy na taki sukces skuteczniej niż otrzymanie etykiety „PiS-owca". Dlatego pierwsza, podstawowa zasada, o której musi pamiętać kandydat na pseudomodernistę (jeśli termin ten nie jest dla czytelnika jasny, proszę o chwilę cierpliwości) brzmi: uważać na goryla. Uważać, żeby go przypadkiem nie zauważyć. Kto zauważy, ten spada w obieg PiS-owskich gazet, salek parafialnych i klubów „Gazety Polskiej".

O jakiegoż znowu goryla chodzi? O tego z groteski Stanisława Lema „Opowieść Drugiego Odmrożeńca" (w: „Edukacja Cyfrania", tom „Maska"), zwięźle i poglądowo przedstawiającej życie intelektualne tzw. Polski Ludowej pod figurą orkiestry. Orkiestra próbuje grać, ale pośród muzyków rozrabia goryl. Przewraca krzesła i instrumenty, depcze po stopach, czka, śmierdzi, a od czasu do czasu chwyci skrzypka czy oboistę i pożre z mlaskaniem. Więc muzycy co i raz gubią rytm, fałszują, dyrygent krytykuje ich surowo, król mecenas żali się rozdzierająco, że tacy muzycy mu się trafili, co wciąż nie potrafią osiągnąć upragnionej Harmonii. Wreszcie w ramach odnowy wszyscy zaczynają radzić, co by tu zrobić, co zmienić, co w orkiestrze szwankuje, ale oczywiście nic z tego gadania nie może wyniknąć, skoro o gorylu nikt nie wspomni, by samemu zaraz nie poczuć jego łapy na karku.

Właściwie zasadnicza różnica między literaturą III RP a literaturą PRL sprowadza się tylko do tego, iż powodem, by nie zauważać goryla i gromko odcinać się od takich, którzy by go zauważali, niekoniecznie musi być strach. Minione dwudziestolecie dowiodło, że równie dobrym powodem może być chęć, by zasłużyć na banana.

„Współczesne przypadki"

Sytuacja, w której pierwszym warunkiem zdobycia literackiej wielkości jest niedostrzeganie rzeczywistości za oknem, ma w Polsce długą i sławną tradycję. Jej najbardziej znanym świadectwem jest oczywiście scena VII aktu I „Dziadów części III" Adama Mickiewicza, zwana potocznie od miejsca akcji Salonem Warszawskim. W scenie tej między innymi sportretowani przez Mickiewicza w łatwy do identyfikacji sposób wybitni literaci jego epoki odpowiadają na pytanie młodej damy, dlaczego nie chcą pisać o policyjnych represjach, cenzurze, kręcących się wszędzie szpiclach i innych patologiach Królestwa Polskiego. Wyjaśniają jej, że nie są to tematy godne prawdziwej literatury. Ta wymaga „poloru" (jak wtedy nazywano „glamour"), dworskiego szyku i „mitologiji". „Współczesne przypadki" po prostu nie nadają się na literaturę; „niech je stary Niemcewicz w swe szpargały wsadzi".

Tę pisarską postawę Maurycy Mochnacki nazwał „pseudoklasycyzmem" i nazwy tej używano w polskim literaturoznawstwie przez wiele pokoleń, a dopiero w ostatnich dziesięcioleciach uznano ją za niestosowną (prawdopodobnie dlatego, że pogląd na literaturę, który wyraża, zanadto godzi także we współczesny salon). „Pseudo", bo jak zauważał Mochnacki, to, co dla prawdziwego klasycyzmu było żywe, pod ręką naśladowców jest tylko martwym kamieniem, z polerowania którego nic już nie wynika. Co zaś najważniejsze, owo skupienie na wzorcach z innych czasów i innych kultur czyniło produkowaną przez pseudoklasycystów literaturę niepotrzebną narodowi, w języku którego powstawała, co zdaniem czołowego krytyka wschodzącego romantyzmu skazywało tę pisaninę na odrzucenie i zapomnienie.

Z perspektywy prawie 200 lat, które od tych czasów minęły, nie widać, że rozumowanie Mochnackiego miało pewną zasadniczą słabość. Adresatem literatury, przynajmniej tym decydującym o uznaniu, nie jest jakiś abstrakcyjny „naród", który romantycy na dobrą sprawę zamierzali dopiero stworzyć na bazie „ludu". Pisanie dla ludu było o tyle mało kuszące, że lud wtedy raczej nie czytał i nawet jeśli jakaś książka trafiła pod strzechy, to raczej nie użyto jej tam zgodnie z nadziejami autora. W swoim pokoleniu Mochnacki, Mickiewicz czy Goszczyński skazywali się swą postawą na dość niszowe czytelnictwo różnego rodzaju podobnych sobie podchorążych, wiejskich nauczycieli, drobnych oficjalistów i temu podobnych „pracowników umysłowych", czyli rodzącej się inteligencji, mającej stać się elitą polskiego życia umysłowego dopiero w przyszłości.

Ale by odnieść literacki sukces, trzeba było w tamtych czasach trafić do istniejącej literackiej publiczności, czyli do elity ziemiańskiej, a ta kierowała się gustami i wskazaniami wykpiwanego przez romantyków salonu. Jak najbardziej zgadzała się z nim, że „o smaku, wielkości i sławie" rozstrzyga Dwór (którego z wiadomych przyczyn nie mogło być w Warszawie, więc był w stolicy zaborczej) i ponieważ Dwór tak rozstrzygnął, chciała „mitologiji" właśnie, sielanek, opowieści spoza czasu i przestrzeni, a nie „współczesnych przypadków".

I to jest podstawowy wybór, jaki i dziś stoi przed kandydatem na polskiego pisarza. Jeśli marzą ci się laury kiedyś tam, jeśli wolisz mieć żywo twoją twórczością przejętych czytelników w klubach oszołoma niż chwalących zdawkowo bez czytania, ale wśród elity, niniejsze porady nie są dla ciebie. Jeśli jednak chcesz sukcesu szybkiego, medialnego i nie martwi cię, że po jego skonsumowaniu możesz zostać zapomniany równie szybko jak Andrzej Szczypiorski (kto jeszcze wie, kto zacz?), to stylistyka pseudomodernistyczna stanowi wybór oczywisty.

Mowa ojczysta niechaj będzie zawiła

Nawiasem mówiąc, wbrew powszechnemu mniemaniu rok 1989 nie dokonał żadnego przełomu w polskiej literaturze. Można było odnieść takie wrażenie, śledząc rynek i recenzenckie bieżączki, parę nazwisk zupełnie zniknęło, parę się pojawiło. Ale w przyszłych podręcznikach literatura późnej PRL i III RP będzie zapewne traktowana jako całość. I raczej nie zajmie w nich wiele miejsca (to także analogia do Królestwa, którego liczni wielcy literaci nie zapisali się niczym; w podręcznikach Mickiewicz następuje bezpośrednio po Krasickim i Naruszewiczu). Wynika to z ważnego dla nas faktu, że strategie niedostrzegania goryla, wyprodukowane w PRL, po roku 1989 się nie zmieniły.

Jedną z najważniejszych zasad, chętnie przejętą przez pseudomodernizm, jest sprowadzanie literatury do kwestii formy, a przede wszystkim języka. To tak, jakby malarz malował nie po to, żeby namalować, ale by użyć farb. Albo jakby budować dom nie do zamieszkania, ale dla nowatorskiego zastosowania dwuteowników, belek nośnych i innych elementów konstrukcyjnych, ot, by zaskoczyć poziomymi schodami albo kolankiem rury blokującym drzwi.

Skupienie na eksperymentach i poszukiwaniach formalnych, na kręceniu narracją dla kręcenia narracją, formułowanie nowych kodów i metajęzyków ma ogromne zalety. Kiedy pisze się jasno i prosto, szalenie trudno ukryć, że nic w tym pisaniu nie ma. Każdy zobaczy, zrozumie, i wzruszy ramionami. Kiedy nic wyrozumieć nie można, czytelnik od razu nabiera szacunku, a krytyk obawy, że może jakiejś niezwykłej głębi nie zauważył, i jeśli mu to zostanie wytknięte, skompromituje się. Więc na wszelki wypadek krytyk woli pochwalić, a czytelnik nie przyzna się, że tak chwalonej książki nie jest w stanie  zmęczyć. Potraktuje ją jako bibelot, którego obecność na półce świadczy, że jest on inteligentem.

„Mowa ojczysta niechaj będzie prosta", pisał noblista, którego oczywiście należy gorliwie okadzać, ale komu marzy się literacki sukces w czasach pseudomodernizmu, musi stosować jego wskazanie na odwrót.

Cudze zmartwienia

Strategia „eksperymentów" stanowi prostą kontynuację strategii tzw. głównego nurtu literatury późnego PRL (wtedy ujmowanej w haśle „Bastylia jest w języku"). Inny sposób na niezauważanie goryla wypracowała w tamtym czasie kultura popularna. Można rzec, iż dziś jest on nawet jeszcze skuteczniejszy niż wtedy.

Istota sprawy leży w tym, że choć w czasie późnego PRL metropolią oficjalnie pozostawała Moskwa, tak naprawdę stopniowo stawał się nią Zachód. Rosji Polacy się boją, ale w najmniejszym stopniu im ona nie imponuje, wręcz przeciwnie, natomiast wobec Zachodu mamy głęboki kompleks niższości, zarówno wtedy, jak i teraz.

Bycie „zachodnim" zapewnia więc automatycznie ów polor, który decyduje o smaku, piękności i sławie, i to jest fantastyczna okoliczność, bo przecież na Zachodzie goryla nie ma! Zachód ma swoje problemy, które nie są naszymi, i zajmując się tamtymi problemami, podejmując je mocno i odważnie (bo co za taką odwagę grozi, tutejszym to dynda) załatwia się za jednym zamachem dwie ważkie sprawy: nadążając za najmodniejszymi wzorcami, skutecznie oddala się od „nieliterackich" spraw własnego podwórka.

Należy więc uważnie śledzić, co modne jest w literaturach zachodnich, i tym właśnie tematom poświęcać maksymalną uwagę. Z tą samą empatią, z jaką mistrzowie pseudoklasycyzmu rozważali dramaty mitologiczne, nie dostrzegając dramatów za oknem, skupiać się należy na kwestiach genderu, emancypacji, krwiożerczości kapitalizmu, praw zwierząt etc. Odpowiedni wybór tematu to już połowa sukcesu – przykład faceta, którego miałkie narzekania, że nie chce mu się chodzić do pracy, zdobyły sławę jako „literatura antykorporacyjna", dowodzi, iż samo pisanie ma już znikome znaczenie.

Strategia naśladowania ma pewną zasadniczą wadę. W naszym kraju o prawdziwym sukcesie może mówić tylko ten, kto może pochwalić się (nawet cokolwiek naciągając), że odniósł sukces na Zachodzie. Ale na Zachodzie mają dość własnych, oryginalnych dzieł dotyczących genderu, emancypacji mniejszości seksualnych etc. i trudno się dziwić, że nie interesują ich podróbki z prowincjonalnego kraju. Nawet dokładanie do wydania zagranicznego z pieniędzy polskich podatników niewiele tu może pomóc, zresztą na to liczyć mogą tylko ci, którzy już się w salonie zakorzenili, a nie dopiero do niego aspirują.

Donoś na Polskę

Ale jest sposób, by temu zaradzić, wskazany niegdyś przez wspomnianego już Andrzeja Szczypiorskiego, który wysoką pozycję w kraju zawdzięczał powodzeniu w Niemczech, a powodzenie w Niemczech zawdzięczał napisaniu powieści o Holocauście, w której w imieniu Polaków ofiarnie wziął na nas część winy za tę zbrodnię. Obecnie śladami Szczypiorskiego raźno postępuje Andrzej Stasiuk, który jako felietonista prasy niemieckiej demaskuje w niej Polaków jako osobników notorycznie niedorobionych i na dodatek chodzących na pasku Ameryki.

Naśladowców, spieszących ku Europie z donosami na kraj, w którym mieli nieszczęście się urodzić, i strasznie się z tym męczą, jest jednak bardzo wielu. Tak wielu, że donosy te, zwłaszcza że szyte według jednego wzoru, iż Polacy to ciemni, nietolerancyjni katolicy, biją dzieci, nie obsługują Żydówek etc., jakby się już Europie przejadły, podobnie, jak po krótkiej fali popularności przestały się tam sprzedawać wyroby polskiej tzw. prozy korzennej, zaświadczającej o odwiecznej niemieckości tzw. ziem odzyskanych. Niemcy wprawdzie wciąż dają za to granty i stypendia (większość gwiazd polskiego pseudomodernizmu, jak ujawnił swego czasu lewicowy i salonowy tygodnik „Polityka", utrzymywana jest przez podatnika niemieckiego), ale jakby z coraz mniejszym entuzjazmem.

Pisanie o tym, że Polacy są brudni, głupi, zacofani i nietolerancyjni, nawet jeśli przestało być sposobem na sukces eksportowy, pozostaje nadal najlepszym sposobem na dobre recenzje. Oczywiście pisanie nie, że wszyscy Polacy tacy są, ale tylko ci, którzy głosują na PiS, słuchają Radia Maryja i są ze wsi. Zaspokaja się w ten sposób wielką potrzebę wyparcia się słomy w butach, typową dla rzeszy półinteligentów kibicujących salonom i oklaskujących wskazywanych przez nie intelektualistów.

Celebrytą być

Najskuteczniejsza z pseudomodernistycznych strategii pisarskich jest niestety tą najmniej dostępną debiutantom. To strategia glamour, czyli pisanie celebryckie. Nie mam tu na myśli książek sygnowanych nazwiskami Cichopek czy Ibisz, ale na przykład „Good Night Dżerzi" Janusza Głowackiego, o której sprzedaży zadecydował fakt, że pisarz celebryta, znany z licznych wywiadów dla „Vivy!" i podobnych pism, napisał powieść o innym pisarzu celebrycie, równie dobrze znanym czytelnikom tychże pism. Powtórce książki celebryty Głowackiego o celebrycie Wałęsie z trzecim jeszcze celebrytą, Wajdą w tle, też można wróżyć sukces. Ale i tu trzeba spełnić dodatkowy warunek: proza „glamour" musi być doskonale wyprana z literackich właściwości, sklejona ze sterylnie wypreparowanych z kolorówek klisz i banałów. Mająca z pozoru wszelkie dane na porównywalny sukces powieść Manueli Gretkowskiej „Trans" aż tak dobrze się nie sprzedała. Po części zapewne dlatego, że Andrzej Żuławski ma mniejszą siłę promocyjną od Kosińskiego, a USA od Francji, ale chyba przede wszystkim z tego powodu, iż była książką zbyt literacką.

Można oczywiście popracować nad tym, by samemu stać się celebrytą... Byle tylko, przede wszystkim, nie zapomnieć o zasadzie najważniejszej: że jakkolwiek, aby uchodzić za pisarza, coś tam trzeba napisać i wydać, to jednak sukces w mniejszym stopniu zależy od tego, co i jak się napisało. Pisać należy tak, aby dzieło w osiągnięciu sukcesu nie przeszkadzało. Jeśli autor takiego przezroczystego dzieła zasiądzie w odpowiednich komitetach, kogo trzeba poprze, z kim trzeba się zaprzyjaźni i gdzie trzeba wystąpi, półinteligencki target, żądny poświadczenia swej przynależności do „ludzi na pewnym poziomie", kupi. Zapewne nie przeczyta, ale grunt, że kupi i uwierzy w wybitność. Nietrudno dowieść, że ten cel może osiągnąć każdy, bez względu na posiadany lub nieposiadany talent. Trzeba znać tylko pewne sposoby, które stosują właściwe osoby...

Tekst z tygodnika Uważam Rze

Jest rzeczą łatwą, nietrudno dowieść

Pozostało 100% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski