i Nieszczęście, które mnie tuli.
Wyspiański nie daje łatwej pociechy, rozdrapuje rany, a nie pozwala im się zabliźnić. Choć nie wszystkim... To nieco szokujące – biorąc pod uwagę zasadniczy kierunek literatury polskiej – ale Stańczyk wyraźnie wzywa Dziennikarza, by ten przestał żyć rozpamiętywaniem przeszłości. I przestrzega: nie można kroczyć swobodnie, jeśli się idzie „z trupami pod rękę". Co w związku z tym począć ze znanym stwierdzeniem Marii Janion: „Do Europy? Tak, ale z naszymi umarłymi". Bo też czy zmarli są dla nas balastem, czy treścią naszego życia" – pyta Stańczyk – „chcemy czynić „niepokoje/tych co w grobach leżą?"
Żadne dzieło literatury polskiej nie stawia tylu ważnych pytań co „Wesele", jak żadne inne też nie pozostawia tak wielu pytań bez odpowiedzi.
Melchior Wańkowicz Ziele na kraterze
Arcydzieło wciąż jeszcze nieodkryte, bywało, że lekceważone, a to jako nazbyt sentymentalne, to znów krotochwilne, przy czym napisane przez reportera, nie zaś „prawdziwego" pisarza. Prawdziwe w tym, nie do końca zresztą, jest to jedynie, że „Ziele na kraterze", gatunkowo rzecz ujmując, jest reportażem. Tyle że z życia... narodu polskiego – miedzy rokiem 1918 a 1945. Ale i gawędą szlachecką, pełną pysznych anegdot, i trenem poświęconym córce pisarza poległej w powstaniu warszawskim.
Jako się rzekło, przede wszystkim to jednak reportaż z życia narodu, w dużej części wyzutego ze swej ojcowizny, wypędzonego z domu, przesiedlonego do innego świata. Jak w takich warunkach ocalić wartości, tradycje, to wszystko, co czyni nas narodem? Mickiewiczowscy bohaterowie trwali przy Soplicowie, w XX w. załadowano ich do bydlęcych wagonów i o narodowe dziedzictwo zadbać musieli inaczej.
Wańkowicz podsuwa receptę w postaci domu. Stawianego od nowa, a przecież pieczołowicie rekonstruowanego i – najważniejsze – mającego duszę. O tej ostatniej stanowią modlitwy, obyczaje, także lektury. To nie przypadek, że sercem Wańkowiczowego Domeczku jest biblioteka.
Ale nagle na to odbudowane ognisko domowe padają bomby. Jeszcze w 1939 r. Domeczek jakoś się broni, 1944 r. już nie przetrwa. Czy to możliwe – pyta autor – aby do tego stopnia nie było domu?
Ale nie darmo Melchior Wańkowicz snuje opowieść o wzrastaniu, o odradzaniu się tytułowego ziela, w wymiarze domowym, rodzinnym i narodowym. Z największych nawet zniszczeń, po zbrodniach niemieszczących się w normach cywilizowanego świata. Życie okazuje się mocniejsze, choć krater w miejsce ogrodu powstać może w okamgnieniu. Nie na zawsze jednak.
W najgorszych chwilach człowiek znajduje oparcie jedynie w Bogu. Matka szukająca dziecka, gdy niemiecki wartownik zabraniający przejścia pyta ją: „Cóż panią broni?", żegna się „wolno uczciwym krzyżem" i mówi: „Bloss das". A gdy po powstańczej hekatombie opuszczając granice Polski, odmawia pacierz, zacina się przy słowach: „jako i my odpuszczamy". „Zmówię, jak się opamiętam – pomyślała".
Józef Mackiewicz Droga donikąd, Nie trzeba głośno mówić
Niesłychanie ważną cezurę w literaturze polskiej ostatnich stu lat stanowi II wojna światowa. W utworach opowiadających o niej, o okupacji hitlerowskiej i sowieckiej, w traumatycznych świadectwach z obozów i łagrów
zawiera się prawda o przeżyciach narodu polskiego po 1 września 1939 r. Są to jednak prawdy fragmentaryczne. Całościowo pomyślane studium okupacji sowiecko-niemieckiej na terenie nie tylko Polski, bo właściwie całe wschodniej Europy jest w literaturze tylko jedno. Jego autorem jest Józef Mackiewicz. Pisarz, który pytany o przynależność państwową odpowiadał: „Jestem obywatelem Wielkiego Księstwa Litewskiego", a indagowany o narodowość zwykł mawiać: „Antykomunista".
W „Drodze donikąd" Mackiewicz mówi o katastrofie, jaka zdarzyła się w wyniku zetknięcia się Polaków z ustrojem komunistycznym. W „Nie trzeba głośno mówić" opowiada o klęsce – najstraszniejszej, jaka dotknęła Polskę – w dużej mierze spowodowanej niewyciągnięciem wniosków z wcześniejszej katastrofy. Zarazem jest to opowieść o końcu Europy Wschodniej.
Powieści Józefa Mackiewicza zadają kłam rozpowszechnionej tezie o jedności politycznej i moralnej narodu polskiego podczas II wojny światowej. Naszych przodków dzieliły kwestie granic i stosunku do dwóch okupantów, do powstania warszawskiego, przyszłego ustroju społeczno-politycznego w kraju, sojuszów. Z chirurgiczną precyzją pokazuje pisarz, jak bolszewizm niszczy najważniejszą tkankę społeczną, jak paraliżuje strachem, rozkłada więzi zarówno rodzinne, jak też obywatelskie. Jak na każdym kroku korzysta z prowokacji, kłamstwa, szantażu.
Wacław Zbyszewski w recenzji „Drogi donikąd" pisał: „Wielkie Xięstwo Litewskie – empirowe i tańczące w takt poloneza u Mickiewicza, jeszcze kraśne makami polnymi i jarzębinami u Orzeszkowej – kona bez słowa u Mackiewicza, kona w nędzy, w oparach samogonu, w upadlającym strachu i nieopisanym brudzie. Ten brud, ten smród – to też kamerton powieści". Bohaterami powieści Józefa Mackiewicza są prości ludzie, miejski proletariat i chłopi, sól ziemi, którą bolszewizm chce unicestwić, bo nawet w tej biedocie widzi wroga, jak z samej zasady wrogie są dla niego religia i własność prywatna.
O tym wszystkim – o ludziach, ale i ideach – opowiada autor świetnym, nieistniejącym już językiem kresowym. Trudno nie przyznać racji Zbyszewskiemu: „Gdyby »Droga donikąd« była napisana po niemiecku, czy choćby po rosyjsku, to by Józef Mackiewicz dostał Nagrodę Nobla jeszcze w tym roku. A tak? Ech, życie...".
Jarosław Marek Rymkiewicz Poezja i proza
„W mojej pamięci" – powiada Jarosław Marek Rymkiewicz – wszystko istnieje równocześnie. Wszystkie zdarzenia są tuż obok siebie. I rok 1830 nie następuje 11 lat po roku 1819, Wszystko dzieje się w tym samym roku, na tej samej stronie, w tej samej głowie. Historię można pomyśleć linearnie, ale można ją pomyśleć inaczej. Zgodnie z najgłębszymi skłonnościami naszego umysłu, naszej pamięci, też wybiega ona naprzód i cofa się, i kręci się wokół. A wokół czego? Wokół tego, kto ją myśli, kto ją pamięta. Kiedy więc opowiadam tę moją historię zgodnie z porządkiem pamięci, a nie z porządkiem chronologicznym, jestem w centrum, w samym środku historii. Taka jest moja pozycja i nie sądzę, żebym ją sobie wybrał. To nie ja się usytuowałem, to mnie usytuowano".
Niezrozumienie ostatnich książek Jarosława Marka Rymkiewicza z „Samuelem Zborowskim" na czele wzięło się w dużej części z tego, że czytelnicy czy recenzenci traktują go jako pisarza historycznego, a takim ten wybitny poeta i prozaik nie był nigdy. A że historia stanowi jego pasję, to zupełnie inna sprawa.
Książki Rymkiewicza zdecydowanie lepiej tłumaczą się poprzez literaturę, nie historię. Do „Wieszania", „Kinderszenen" i „Samuela Zborowskiego" wiedzie prosta droga poprowadzona od „Marii" Malczewskiego, „Zamku kaniowskiego" Goszczyńskiego, a najbardziej może od „Króla–Ducha" Juliusza Słowackiego. I nie widzę powodu, by nie przyjmować do wiadomości (co nie znaczy, w pełni akceptować) tego, co twierdzi J.M.R., że „... jedynym fundamentem istnienia królestwa Polaków może być krew polskich królów, a zatem ta krew, żeby Polska zaistniała, musi być przelana. Polska oparła się o swoją, nie o cudzą krew. Oparła się o swoją krew w roku 1944: teraz buduje na tym swoją państwowość. Tak właśnie ma być".
Podziemną – można by rzec – karierę zrobiły jego utwory z tomu „Mogiła Ordona". Po latach komentował: „Niektórzy gorszyli się tymi wierszami, że nazbyt romantyczne, że mesjanistyczne, że w ogóle marna ta poezja stanu wojennego. Ja jestem z tamtych swoich wierszy bardzo dumny".
W baroku osadzony jest jak nikt inny, ale przecież i w Kochanowskim, i w Leśmianie, i – nade wszystko – w naszych romantykach: Mickiewiczu, któremu poświęcił cały wieloksiąg „Jak bajeczne żurawie" („Żmut", „Baket", „Kilka szczegółów", „Do Snowia i dalej...") i Słowackim, twórcy „Samuela Zborowskiego". Jest wybitnym, może najwybitniejszym żyjącym znawcą literatury polskiej, jej historykiem, ale – na Boga – w żadnym wypadku nie jest to autor książek historycznych!
Obsesja śmierci obecna jest stale w jego wierszach. I świadomość niezbędnej obecności umarłych wśród żywych. Na początku lat 80. w książce „Juliusz Słowacki pyta o godzinę" stwierdził: „Rozmowa między żywymi a zmarłymi jest warunkiem istnienia, warunkiem życia naszych Wielkich Duchów. I jest warunkiem naszego istnienia".
Śmierć woła, przywołuje... „Już mnie nie ma Już te wiersze nie moje/Już nad rzeką nad tamtą stoję" – pisał w 1993 r. w tomie „Moje dzieło pośmiertne". I w tym samym tomie: „Moje dzieło pośmiertne: trumna która gada/Wiersz który jest upiorem i na trumnie siada".
Piętnaście lat wcześniej (tom „Thema regium") konstatował: „Już tam jestem a tu jeszcze bywam/Już się śmierci imieniem nazywam". W 1973 r. w wierszu „Do trupa" zastanawiał się:
Gdyś na oścież otwarty bramą jesteś komu
Kto przez ciebie przechodzi do pustego domu
Czyje palce na złotych leżą instrumentach
Lata nasze jak powódź Co jest w trzech odmętach.
I w tym samym tomie („Co to jest drozd") napisał słowa absolutnie wstrząsające: „... wiersz mi się rozpada/Gadam wierszem O Jezu Albo mną ktoś gada".
Warunkiem koegzystencji naszej teraźniejszości z przeszłością Rzeczypospolitej jest uznanie podobieństwa między nami i Wielkimi Duchami. Choćby minimalne, zawsze jednak jakieś. W przeciwnym razie będziemy gadali ze sobą jak dziad z obrazem. I tak, niestety, bywa. Wówczas taki bezsensowny dialog J.M.R. przerywa natychmiast i zwraca się do rozmówcy idealnego – do Polski. Pyta wtedy – jak w „Rozmowach polskich latem roku 1983": „... czego ty właściwie od nas chcesz, czego żądasz? I czego, Polsko, my od ciebie chcemy?".
A zapytany o przyszłość proponuje: „Spróbujmy zostać Polakami dalej". Jak na dłoni widzimy, że jest to coraz trudniejsze.
W swoim siedmiotytułowym rankingu nie uwzględniłem dwóch pozycji, których nieobecność w tym zestawieniu wydać się może przeoczeniem. Tak nie jest. I „Dziady" Adama Mickiewicza, i „Król-Duch" Juliusza Słowackiego powinny rozpoczynać listę utworów arcypolskich. Nie mam jednak złudzeń, by jakikolwiek cudzoziemiec zrozumiał z nich więcej niż pojedyncze słowa. Już i tak „zadanie" komuś z niepolskim paszportem lektury np. „Wesela" może skończyć się na tym, że o jednego wroga będziemy mieć więcej.
Ale co tam, do odważnych świat należy.
Tekst z tygodnika "Uważam Rze"