Izraelska reżyserka Lilach Dekel-Avneri i polska pisarka Sylwia Chutnik każą nam zejść do muranowskiej piwnicy, by spotkać ducha żydowskiego chłopca z czasów wojny.
A wszystko dlatego, że babcia Polka (Noam Ben Azar) w nieskończoność opowiadała parze wnucząt (Alonie Szostak i Krzysztofowi Draczowi) niestworzone historie o żydowskim złocie, które czekać ma od siedmiu dekad w piwnicach kamienicy przy ul. Dzielnej, w środku warszawskiego getta. Opowiadała zresztą po hebrajsku, gawędę przetykając anegdotami o wojennym kanibalizmie, macy z katolickich dzieci, a także uwagami o leniwych Żydach, którym polscy sąsiedzi zza muru przecież chętnie pomogliby opuścić zamkniętą dzielnicę, gdyby tamci tylko chcieli.
Zagłada to w „Muranooo" makabryczna, okrutna bajka, haftowana czarnym humorem, który nie śmieszy. Bajkowy charakter mają antysemickie przesądy i wspomnienia z getta. Ta bajkowość to jakby poduszka bezpieczeństwa – może tylko pod taką postacią ma prawo powrócić to, co wyparte ze zbiorowej pamięci. I to powrócić bez patosu, który gwarantuje nie tylko wzruszenie, ale i dystans. Chutnik i Dekel-Avneri nie dają okazji do zrytualizowanej „zadumy i refleksji", a uciekając się do groteskowej, naiwnej poetyki, nie pozwalają widzowi na osobliwą wygodę obcowania z opatrzonymi, ikonicznymi przedstawieniami historii. Jednocześnie nie boją się kiczu – czego najlepszym świadectwem jest zakończenie spektaklu o pamięci Szoah ostentacyjnym happy endem.
Bo celem twórczyń „Muranooo" jest nie tyle opowiedzieć historię Zagłady, ile odbyć zaległą pracę żałoby. Co zrobić, by uspokoić nigdy niepochowanych, zmielonych razem z gruzem dawnych mieszkańców Muranowa? Wystarczy wydukać po hebrajsku psalm 91 z pogrzebowego obrządku, pomóc odnaleźć zabłąkanemu duchowi żydowskiego chłopca zagubioną zabawkę. I już można cieszyć się wspólnie śpiewaną piosenką i bawić się sfruwającymi z góry, dużymi, białymi balonami. W judaizmie biel to kolor czystości, niewinności, ale i śmierci.