To zapiski niemałej urody – skądinąd niełatwo jest źle pisać o Chartres, Dalmacji i Toskanii – a jednocześnie uderzająco „literackie": proza elegancka i gładka niczym kule toczone z kości słoniowej. Autor nie szczędzi komplementów urodzie kobiet, zapachom ziół, blaskom marmurów, to kokieteryjnie odmawiając sobie talentu, to śląc żartobliwe reweranse kolegom po piórze i z Pen Clubu.

Rzekłbyś – fircyk z Watermanem.  A przecież pisał to autor „Soli ziemi", przenikliwej i okrutnej relacji z pierwszych dni chaosu wielkiej wojny, a w przyszłości kilku szkiców, które wejdą do klasyki polskiego eseju, niezmordowany i bezlitosny w szukaniu właściwego słowa dożywotni tłumacz „Odysei". Czy aż tak silne okazało się ciśnienie konwencji, nakazującej przedstawiać Południe z kroplą olejku różanego, czy po prostu doświadczony przez życie, zneurotyzowany Wittlin spisywał widoki z Asyżu, Dubrownika i Pere-Lachaise niczym autoterapeutyczną widokówkę?

„Etapy...", czytane osobno, są zatem, zaledwie i aż, przyzwoitą literaturą podróżną. Uderzające wrażenie robią dopiero w zestawieniu z inną relacją, potraktowane jako – sięgnijmy po modne, nieznane obu autorom słowo – prequel „Barbarzyńcy w ogrodzie". Te dwa tytuły, oba traktujące przecież o katedrach, freskach i tamaryszku, dzieli niespełna 30 lat („Etapy..." ukazały się drukiem w roku 1933, „Barbarzyńca..." w 1962) – i przepaść.

Zapiski Herberta z Chantilly, Sieny i Orvieto okazują się być, postawione obok „Etapów...",  oczyszczone ogniem, wytrawione z wszelkich ozdób, pudrów i protez literackich. Doświadczenie dwóch wojennych totalizmów, żelaznej kurtyny i sztuczności PRL zmieniło również sposób, w jaki doświadczano Arkadię. Przybierająca na sile, przynajmniej sądząc po ilości tytułów, nostalgia za urokami dwudziestolecia nie zmieni faktu, że tamta epoka pozostaje dla nas niedostępna, oddzielona podwójnymi, hermetycznymi drzwiami, zatrzaśniętymi 1 i 17 września.