Jak slogan powtarza się, że czterema największymi żyjącymi pisarzami Ameryki są Cormac McCarthy, Thomas Pynchon, Philip Roth i właśnie Don DeLillo. To owoc działalności wpływowego krytyka Harolda Blooma, który w 2003 r. sformułował tę tezę. Akcja „Nazw" rozgrywa się pod koniec lat 70. XX wieku.
Bohaterem jest James Axton, amerykański „wicedyrektor do spraw analizy ryzyka na Bliskim Wschodzie" wystawiający polisy od ryzyka politycznego. Ma biuro w Grecji i często podróżuje po bliskowschodnich państwach trawionych niepokojami. Gdzieś zabito amerykańskich urzędników, w Iranie obalono szacha, a Turcja przeżywa kryzys i potrzebuje kredytu od państw Zachodu. Znajomy obrazek. James jest przykładem doskonałego braku zaangażowania i wyobcowania. Nie łączy go żadna głębsza więź – czy to z rodziną czy pracą, czy przyjaciółmi. Ma błyskotliwego synka Tapa i żonę Kathryn, z którą jest w separacji.
Kathryn jest pasjonatką archeologii. Całą swą energię i czas poświęca na kopanie w ziemi, co irytuje Jamesa. Przyjaźnią się z Owenem Brademasem, zdziwaczałym samotnikiem, i Frankiem Volterrą, awangardowym reżyserem filmowym, który porzuca kolejne produkcje filmowe, rujnując swoją karierę. Pewnego dnia w okolicach robi się głośno o morderstwach na tle rytualnym, prawdopodobnie dokonywanych przez sektę zainspirowaną historycznym kultem. James, Owen i Frank ulegają fascynacji zbrodniami i zaczynają prowadzić śledztwo.
Głównym bohaterem powieści jest język. Owen jest poliglotą. James próbuje się uczyć greckiego, jego syn i żona komunikują się żartobliwym bełkotem – mową „ob". Z kolei członkowie sekty porozumiewają się jakimś prearamejskim językiem. DeLillo nie byłby sobą, gdyby nie bawił się formą. Dekonstruuje utarte powiedzenia i sformułowania. Zapętla i odrywa je od pierwotnych sensów („To nigdy się nie zdarzyło, dopóki nie zdarzy się znowu"). Czasem trudno stwierdzić, czy James, który jest narratorem, prowadzi dialog z inną postacią czy ze sobą. Czyni to lekturę intrygującą, ale jednocześnie wymagającą skupienia.