Być hiszpańskim korespondentem w Pekinie to nie najgorszy sposób na życie. A już na pewno dobrze płatny – Juan Pablo Cardenal i Heriberto Araujo nie mieli w każdym razie najmniejszego problemu, by z dnia na dzień spakować manatki i wyruszyć w podróż szlakiem chińskich interesów, co oznaczało konieczność odwiedzenia 25 krajów Azji, Afryki i Ameryki Południowej. „Naszym zamiarem było zrozumieć, jak chiński gigant wykorzystuje swoją silną pozycję i jak wpływa to na stosunki na szczeblu lokalnym i regionalnym. Kiedy wędrowaliśmy od kopalń miedzi w Demokratycznej Republice Konga do bogatej w gaz pustyni Turkmenistanu i od syberyjskiej tajgi do zapór wodnych w ekwadorskiej Amazonii, nasz plan zawsze pozostawał niezmienny: zobaczyć na własne oczy to, co się dzieje, wysłuchać głównych bohaterów i następnie wykorzystać zdobyte w Chinach dziennikarskie doświadczenie, żeby rozgryźć tę nową rzeczywistość" – zdradzają we wstępie.
To, co w ciągu dwóch lat zobaczyli, okazało się mocno zaskakujące nawet dla tych dwóch doświadczonych ekonomistów, dobrze przecież wiedzących, że tylko między 2005 a 2011 r. Chiny zainwestowały 433 mld dol. na całym świecie, a 299,230 mld (prawie 70 proc. światowych inwestycji) w kraje rozwijające się. Okazało się mianowicie, że świat jest chiński nie tylko według ekonomicznych statystyk, ale też całkiem realnie.
Czasem zupełnie dosłownie – jak na 670 km kw. dookoła peruwiańskiego miasteczka San Juan de Marcona, gdzie metodą dość tajemniczych kontraktów Chińczycy stali się praktycznie właścicielami nie tylko złóż jedynej w kraju kopalni żelaza, ale też samego miasteczka, jego infrastruktury, nieruchomości, a do jakiegoś stopnia również policji – w praktyce więc również mieszkańców. Czasem w sposób nieco bardziej subtelny. Jak w Kongo – kraju już nie trzeciego, lecz czwartego świata, gdzie zakulisowe i nie do końca legalne ustalenia zapewniły zupełnie absurdalny kontrakt, gwarantujący im zyski z eksploatacji surowców naturalnych nawet 20-krotnie wyższe niż wartość infrastruktury, do której stworzenia w zamian się zobowiązali. Zważywszy, że górnictwo jest jednym z nielicznych źródeł dochodów tego ubogiego afrykańskiego kraju, a zapasy surowców wyczerpią się za nie więcej niż 30 lat, Państwo Środka przybija mu właśnie gwóźdź do trumny.
Wyliczać można dalej: Kazachstan, Rosja, Mozambik, Laos, Iran, Egipt, Wenezuela... Reporterzy wszędzie widzą mniej więcej to samo, a różnice zależą wyłącznie od lokalnego kolorytu. Dla świata wygląda to na początek globalnej, ekonomicznej dominacji Chin, ale dla czytelników tej książki – doskonałą, dynamiczną lekturę, w której żywy reportaż zderza się z ekonomiczną analizą, a oba razem zamieniają się raz na jakiś czas w coś z pogranicza powieści awanturniczej i kryminału.
Autorzy, zgodnie z początkową deklaracją, nie poprzestają na makroekonomicznych dywagacjach, lecz na własne oczy oglądają, jak to Kazachowie przechodzą granicę z Chinami, by kupić tanie towary, które potem sprzedadzą z wielokrotnym zyskiem u siebie – bliskość tej granicy sprawia, że kazachski przemysł praktycznie stracił sens. Są na miejscu, w birmańskim Hpakant – centrum wydobycia nefrytu, które przypomina amerykańskie miasteczko z czasów Dzikiego Zachodu i gorączki złota. Z tą różnicą, że do strzelanin i gwałtów dochodzi jeszcze AIDS, a rolę szeryfa pełni regularne wojsko, osadzone tu jednak w prywatnym interesie birmańskich generałów, zarabiających krocie na handlu tymże nefrytem z Chinami.