Padła seria, ale nie padła idea. Bo krótko po marcu 1968 r. na naradzie w komendzie stołecznej podniesiono, że praca milicji – co godne najwyższego ubolewania – nie jest dostatecznie doceniania przez masy. Z tym że jak się tę robotę operacyjną przystępnie i z wdziękiem opisze w jednym czy drugim zeszycie, to podniesie się uznanie. Różnych adwokatów, byłych aktywistów resortu i szemranych literatów kręciło się po Warszawie trochę i im milicja dawała zarobić – przez równe 20 lat. Ukazało się 146 zeszytów, a wytyczne były takie, by nie rzucać więcej niż dwa–trzy egzemplarze na kiosk Ruchu. Żeby obdzielać społeczeństwo po równo. Zeszyty sprzedawały się do zera.
Kartkuję pożółkłe stronice i nie wiem, płakać czy się śmiać. Bo Boże Narodzenie nie nazywa się tu Bożym Narodzeniem – to „święta grudniowe". I w te święta nasi mordercy zamyślili ukryć trupa – w tym celu utopili go w stawie, gdzie PGR hodował karpie. Nie pomyśleli, że co jak co, ale to właśnie stawy z karpiami opróżnia się przed świętami w pierwszej kolejności. No, i ta stylistyka. Gospodyni nie jest tu gospodynią (to by było za proste), lecz „forpoczta gospodarskiego zaplecza". A milicjant nie idzie, jak człowiek, spać, tylko „udaje się w objęcia Morfeusza". Po czym poznajemy, że na klatkę schodową wyszedł dozorca? Zawsze po tym samym: „W powietrzu rozeszła się silna woń piwa zmieszanego z wódką". Ale z czasem różne poruczniki musiały przejść weryfikację, trochę ich z resortu ubyło i już nie było kogo tymi zeszytami reklamować. Seria zdechła. Komu to przeszkadzało?
Erotyka za pięć złotych
Książeczka miała format idealnie dopasowany do tylnej kieszeni dżinsów i ukazała się u nas o 30 lat za późno. Bo w Paryżu zeszła z na wpół tylko legalnej prasy drukarskiej w 1959 r. Nazywała się „Emmanuelle" i napisała ją też Emmanuelle (Arsan), sugerując, że to, co opisane, było także przeżyte. Łykaliśmy to (podobnie jak ramotkę „Pamiętniki Fanny Hill" i podobne) po prostu z głodu. U nas jak kawałek erotyczny napisał Zbigniew Nienacki („Raz w roku w Skiroławkach", 1983), to żeby przeczytać coś o d... Maryni, trzeba było się przedrzeć przez 300 stron. A tu wszystko na dłoni. Oto Bangkok, sfery dyplomatyczne i francuskie małżeństwo, które ma otwarty stosunek do seksu. Z czego korzysta rzeczona Emmanuelle i zadaje się na przemian z paniami i panami, często na oczach małżonka, który jej kibicuje. Jak by tego było mało, bohaterka (tak, to właściwe słowo) dobiera sobie duchowego przewodnika, pederastę imieniem Mario. Ten włóczy ją po szemranej okolicy i przekonuje, że oddawanie się Azjatom w bramie to szczyt wyrafinowania.
Dziełko szybko przeszło z papieru na ekran (1973) i aktorka Silvia Kristel do dziś (właśnie skończyła 60 lat) bywa zapraszana przez najrozmaitsze telewizje, by pokazać widzom, jak też się trzyma ta kultowa naguska. I nie – przykładowo – „bondy", lecz „Emmanuelle" była na szczytach kinowych list przebojów we Francji przez całe lata 70. W muzułmańskiej Turcji zresztą też. A pewne kino przy Camps-Elysees puszczało tylko ten jeden film przez kilka lat z rzędu – od rana do późnej nocy każdego dnia. Dokrętek do tego pierwszego filmu było co niemiara i nawet Polska ma tu swoje zasługi, bo „piątkę" nakręcił (oczywiście we Francji) rodak Walerian Borowczyk. Ach, jak oni się tam pięknie kochają w secesyjnym wagonie sypialnym, a w finale tryska szampan. Żeby było i na temat, i stylowo. „Emmanuelle" podobała się tak straceńczo, ponieważ była nienachalna. Erotyka jest tu wysmakowana: co ma być odkryte, jest odkryte, co ma być zakryte, takim pozostaje. Nie jak w przypadku amerykańskiego rówieśnika, filmu „Głębokie gardło" (1972), pierwszego pornusa wprowadzonego do amerykańskich kin. Gdzie Linda Lovelace wznosiła się na wyżyny sztuki oralnej. A co drugi chłopak ciągnął dziewczynę do kina tekstem: zobacz, do czego jest zdolna kobieta, kiedy kocha naprawdę. Samej Lindzie reżyser kazał się rozbierać w miejscach publicznych (brawa! brawa!) i ona nawet te ciuszki zrzucała, ale po latach się nawróciła, stała się bardzo pobożna. I przeciw niczemu z taką pasją nie występowała, jak przeciw pornografii. Bywa.
Dziki Zachód z czytelni publicznej
Czy któremuś nastolatkowi przeszkadzało, że Winnetou mówił z ekranu po niemiecku, a film, zamiast prerii Arizony, pokazywał parki narodowe byłej Jugosławii? A czy komuś przeszkadzało, że Karol May (dla porządku: 1842–1912) nigdy nie był na Dzikim Zachodzie? Grunt, że się te jego historie łykało bez oporów.
Dzisiaj jest trochę inaczej.