Liczby nie kłamią – czegokolwiek by się King tknął, natychmiast zamienia się w złoto. Majątek pisarza szacowany jest na 2 miliardy dolarów, a jego roczne dochody to, bagatela, 50 milionów. Książki autora „Miasteczka Salem" rozeszły się w nakładzie 350 milionów egzemplarzy, co sprawia, że jest dziś niekwestionowanym numerem 1 na świecie. Jeśli ktoś sądzi, że nie zetknął się dotychczas z choć jedną spośród jego ponad 50 książek, jest prawdopodobnie w błędzie. Bo nawet jeśli ich nie czytał, to prawie na pewno miał z nimi kontakt w kinie lub telewizji. Na kanwie jego utworów zrealizowano bowiem 160 filmów i seriali. Były wśród nich produkcje, które mają swoje miejsce w historii kina. Pisarz miał szczęście, że jego fabuły ekranizowali mistrzowie w rodzaju Stanleya Kubricka („Lśnienie") czy Briana de Palmy („Carrie").
King debiutował w 1973 roku tą właśnie powieścią. „Carrie" to historia licealistki ze zdolnościami paranormalnymi, która odgrywa się za doznane od koleżanek upokorzenia, sprawiając szkolnym rówieśnikom krwawą łaźnię. W tymże 1973 roku, „magicznym roku, kiedy ropa kosztowała 11 dolarów za baryłkę" (co już samo w sobie, przynajmniej z obecnej perspektywy, może świadczyć o tym, jak cudowne to były czasy), pisarz umieścił również akcję „Joyland". To powieść może niezaskakująca, ale jednak odmienna od głównego nurtu pisarstwa amerykańskiego twórcy, dużo bardziej skoncentrowana na warstwie psychologiczno-obyczajowej niż krwi i obłędzie, czyli asortymencie swoistym dla wielu jego dzieł. Bo choć King nazywany jest królem horroru, dzięki powieściom takim jak „Miasteczko Salem" czy wymienione wyżej „Lśnienie" i „Carrie", w swej bogatej twórczości nie ograniczał się bynajmniej do powieści grozy, czego dowodem są znane z kin „Zielona mila" albo „Skazani na Shawshank".
Słodko-gorzka jesień
Dla czytelników poprzedniej powieści Kinga „Joyland" nie powinno stanowić zaskoczenia. Tak jak w „Dallas '63", także w najnowszej książce pisarz przenosi się w przeszłość. Opowieść snuje sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna, który wspomina, jak sam to określa, ostatni rok swego dzieciństwa. I charakteryzuje samego siebie sprzed lat bez pobłażania: „Byłem 21-letnim prawiczkiem z literackimi ambicjami. Miałem trzy pary dżinsów, cztery pary majtek, zdezelowanego forda (ze sprawnym radiem), sporadyczne myśli samobójcze i złamane serce". Student z pustym trzosem, ale za to z zawodem miłosnym na koncie, zatrudnia się jako „Wesoły Pomocnik" w położonym nad oceanem parku rozrywki i spędza kilka miesięcy tak, jak to możliwe tylko w młodości: słuchając Doorsów i Pink Floydów, czytając „Władcę Pierścieni", grając w scrabble i przyswajając sobie gorzką wiedzę, „że kobiety rzadko sypiają z młodymi dżentelmenami". A także zawierając przyjaźnie, ratując życie dwóm osobom i rozwiązując kryminalną zagadkę. Dlatego po latach może z przekonaniem stwierdzić: „To była najpiękniejsza jesień w moim życiu (...). I nigdy nie byłem bardziej nieszczęśliwy".
Ten właściwy rozpamiętywaniu przeszłości słodko-gorzki smak nostalgii czuć w całej powieści. Nie jest to zresztą tylko smak tęsknoty za bezpowrotnie utraconą młodością, ale i za formą świata, która odeszła w niebyt. Anons w gazecie, dzięki któremu Devin zatrudnia się w parku rozrywki w Północnej Karolinie, kusi: „Pracuj blisko nieba!". Wydaje się, że również dla narratora powieści (a może i dla samego Kinga) tytułowy Joyland jest właśnie czymś w rodzaju utraconego raju; to prowincjonalne wesołe miasteczko stanowi symbol tego, co dla Kinga i narratora bezpowrotnie minione – Ameryki już kapitalistycznej, ale jeszcze niekorporacyjnej, krainy specyficznie niewinnej, w której 21-letni facet może być prawiczkiem i w której można wybierać między formami wolności.
Pisarz nie byłby oczywiście sobą, gdyby w jego najnowszym dziele zabrakło niesamowitości i grozy. Krwi jednak – zwłaszcza jak na wysokie w tym względzie standardy Kinga – jest w „Joyland" tyle, co kot napłakał, a i duchy (jedynie dwa, nawiasem mówiąc) zachowują się stosownie do swej natury, czyli dyskretnie. Zło nie ma w „Joyland" demonicznej i niewidzialnej twarzy, lecz czysto ludzką postać. Tym razem pisarz dawkuje makabrę z umiarem, zadowalając się umiejętnie wplecionymi w fabułę aluzjami i pojedynczymi scenami podszytymi strachem.