Ogromnie lubię króla Filipa, najważniejszą basową postać w operze włoskiej, ale muszę przyznać, że dopiero gdy zaśpiewałem Borysa Godunowa, zrozumiałem, że to jest postać bardziej skomplikowana, trudniejsza i artystycznie wymagająca. Króla Filipa śpiewam już dość długo, debiutowałem w 2006 r. w Turynie, gdzie miałem przyjemność być zaangażowany do tej roli obok znakomitego Ferruccia Furlanetto, od którego wiele się nauczyłem. Potem był Izrael, Japonia, Teatr Bolszoj już pięciokrotnie czy Warszawa. Ta rola jest we mnie i ze mną dojrzewa, kiedy ja dojrzewam jako człowiek, ojciec i artysta. Z każdym rokiem coś więc do niej dokładam.
W „Don Carlosie" jest też druga niezwykła postać dla basa – Wielki Inkwizytor.
Jestem rzadkim przykładem śpiewaka, który najpierw wystąpił jako Filip, a potem dopiero Inkwizytor. Zwykle dzieje się odwrotnie, to bardziej naturalna droga kariery. Inkwizytor też towarzyszy mi od lat, byłem nim w La Scali, w Monachium, Berlinie czy Zurychu. To rola o tyle interesująca, że w jednej scenie trzeba przedstawić całą postać, niesłychanie złożoną – hierarchę kościelnego, a jednocześnie człowieka bezwzględnego i okrutnego, przed którym najpotężniejszy władca ówczesnego świata musi ulec. Duet tych dwóch basów jest ewenementem w historii opery.
Nie sądzi pan, że w ogóle w „Don Carlosie" bardzo ważne jest wzajemne partnerowanie solistów?
Zawsze jest tak, a często nie dostrzega się z widowni, że dobry partner nas unosi. Nawet jeśli jesteśmy w nie najlepszej dyspozycji, ktoś, kto obok nas śpiewa z sensem, dobrze emisyjnie, niesłychanie pomaga. Partner, który dobrze zna rolę, podaje właściwą intonację i rozumie nasze intencje zarówno dramatycznie, jak i muzycznie, razem z nami buduje napięcie.
Jest w operze kult gwiazd i gwiazdorstwa, a tak naprawdę to sztuka zespołowa.