Siła pana aktorstwa drzemie w specyficznie podawanym słowie, to dziś nietypowe...
Janusz R. Nowicki :
Jestem absolwentem krakowskiej szkoły teatralnej, której pedagodzy szczególny nacisk kładli właśnie na słowo. Wtedy, w połowie lat 60., zaczęto krytykować ten sposób nauczania jako zbyt konserwatywny. Zostałem jednak tak ukształtowany, że szacunek do słowa pozostał mi nawet w buntach. Uczono nas, że teatr jest wielki. W wymiarze ideowym i artystycznym, ale przede wszystkim ze względu na przestrzeń, w której trzeba być słyszalnym. Tych, których głos nie przebijał się poza pierwszy rząd krzeseł, nazywano pierwszorzędnymi artystami. Mój tembr głosu jest dość nośny. Słowo jest mi bliskie od czasów dzieciństwa dzięki radiu, które przenosiło mnie w zupełnie inny wymiar. Tak samo jak literatura. Czytałem prawie wszystko: Prusa, Gojawiczyńską, książeczki dla młodych ludzi z czasów wczesnego socjalizmu, Sagankę, Simone de Beauvoire i Sartre'a. To właśnie słowo - pisane i mówione - otworzyło mnie na aktorstwo.
Jakie widzi pan różnice w graniu na tak różnych - i wielkich, i kameralnych - scenach?
Świadomość przestrzeni teatralnej wyniosłem ze szkoły, więc ten aspekt pracy aktorskiej nie sprawiał mi trudności. Podobnie jak kolegom, którzy odebrali edukację zbliżonego typu. Potrafimy się zaadaptować. Problem pojawia się dziś w przypadku młodych wykonawców przyzwyczajanych, niestety, do grania w warunkach telewizyjnego studia. Na wielkiej scenie, np. Teatru Polskiego w Warszawie, są zagubieni i bezradni. Przy całym szacunku dla filmu i telewizji istotę zawodu aktora określa teatr. Granie na scenie jest otwieraniem wyobraźni widza. To proces właściwie nieskończony, choć nawet najlepszy artysta jest ograniczony warunkami stwarzanymi mu przez reżysera.