Wokalistka i kompozytorka, która w młodym pokoleniu artystek r&b nie ma poważnych rywali i udowodniła, że dysponuje wyczuciem, wyobraźnią oraz wiedzą, nagle podsunęła nam bubel.
Pierwsza połowa płyty atakuje słuchacza prymitywnymi podkładami. Co robią na krążku artystki błyskotliwej i, mimo młodego wieku, dojrzałej – nie potrafię wytłumaczyć. Nie ma mowy o zamierzonym muzycznym minimalizmie, bo granicę między prostotą a prostactwem zauważyć łatwo, tymczasem Keys ją z rozpędem przebiegła.
Album zaczyna się pretensjonalną fortepianową uwerturą, która miała nadać całości monumentalny ton. Keys zaraziła się popularnym wśród hiphopowych producentów wirusem pychy i zaserwowała nam puste, pompatyczne, trwające aż pięć utworów entrée.
Opamiętała się dopiero w połowie albumu. Zabawne, że pierwszy dobry utwór nosi tytuł „Lesson Learned”, czyli „Nauczka”. Tu Keys pokazuje, co jest jej wielką siłą – poruszający do żywego, piękny i mocny głos, który splata się z bluesową melancholią. Przejścia perkusji tną utwór na kolejne, coraz bardziej emocjonujące części. Właśnie ta intensywność jest w utworach Keys najcenniejsza. Czuć ją w „Wreckless Love”, w której napięcie rośnie i wybucha w refrenach, gdy przyspieszająca perkusja i chórki wypychają głos Keys na coraz wyższe i silniejsze tony. „Teenage Love Affair” to piosenka ładna, pełna młodzieńczego uroku i potwierdzając świetną formę wokalną Keys. Słychać ją zresztą nawet w najsłabszych utworach. „Prelude to a Kiss” przypomina ballady z wcześniejszych płyt i nie jest, niestety, kompozycją oryginalną.
Marzenie Keys, by stworzyć niepowtarzalny album, pełen własnych kompozycji i tekstów, pozostało niespełnione. Zapowiadała płytę na miarę Steviego Wondera i Carole King, tymczasem nagrała najsłabszy dotąd album.