Młoda diwa, która nagrywa pod pseudonimem Pinnawela, nawiązuje m.in. do Erykah Badu i Mary J. Blige. Dobrze, że korzysta ze szlachetnych wzorców, gorzej, że stara się im dorównać, zamiast szukać własnego stylu. Bo w zestawieniu z amerykańskimi artystkami musi wypaść niekorzystnie – ma słabsze warunki wokalne, a i doświadczenia skromniejsze niż starsze o kilka dekad koleżanki.

Płyta byłaby tylko kalką, gdyby nie to, że Przybysz ma duże wyczucie muzyki z pogranicza soulu i hip-hopu oraz talent do świetnie skrojonych tekstów – precyzyjnie dopasowanych do rytmu i efektownych. Słychać tu, że zna prawidła neosoulowej sztuki. Jej kanonom odpowiadają melodie, harmonie, miłosna tematyka utworów. Singlowy „My Man” czy „Engine” to najlepsze przykłady sprawnego wykorzystania takich matryc. Przybysz korzysta z szerokiej palety patentów i szuka nietuzinkowych rozwiązań. W wymyślonym języku soulahili miesza się wszystko: ballady zmieniają się w rap, rytm przyspiesza, by nagle się załamać, a lekka wokaliza przechodzi w hiphopowe skrecze. Nie udało się jednak uniknąć utworów nudnych, w których uwagi nie przykuwają ani wokale, ani zbyt oszczędne aranżacje.

Najlepiej, najbardziej wiarygodnie Pinnawela brzmi, gdy śpiewa o przyszłości i marzeniach. Wtedy jest sobą – dziewczyną, którą wiele w życiu czeka. Często jednak czuć, że kostium damy ją przytłacza. Elegancja i powaga są na wyrost, spod aksamitnej powłoczki wystają ostre krawędzie – młodzieńczość i drapieżność. Podkreśla je metaliczna, zimna barwa jej głosu. W balladach razi, za to świetnie wypada w dynamicznych utworach, w których Pinnawela opuszcza soulowe salony i zbliża się do krnąbrnych wokalistek londyńskiej sceny urban.

Elektryzują piosenki takie jak „James Dean”, w których wokalistka uwalnia fantazję i odwołuje się do własnych przeżyć. Szkoda, że nie robi tego równie śmiało w innych kompozycjach. Bo przecież odwagi jej nie brakuje – zaryzykowała, nagrywając album w domowym studiu i wydając go we własnej wytwórni.