Są płyty, które sprawiają, że chce się żyć. Przy nowych piosenkach Jamiego Lidella aż wstyd się nie uśmiechnąć, nie podskoczyć z radości.
Nie banalnej ani lekkostrawnej, ale intensywnej i podanej w znakomitej oprawie dźwiękowej. Gęsto tu od energii typowej dla Steviego Wondera, rock’n’rollowego tempa i ukłonów w stronę muzycznych legend. Zupełnie jakby Lidell zgarnął śmietanę z najbardziej pozytywnych piosenek w historii i zmiksował ją w pobudzający eliksir. Pierwsze trzy utwory pozwalają wierzyć, że Wonder przeszedł reinkarnację i odrodził się w ciele tego niepozornego, chudego i białoskórego Anglika. Jego głos zaraża siłą, gdy w „Another Day” wznosi się ponad smutek i zniechęcenie, a kolejne dni traktuje jak kolejne szanse na zwalczenie trudności. Przebił już głową sufit, więc w „Wait for Me” może pędzić na spotkanie z kimś, kogo kocha. Gdy wykrzykuje „Zaczekaj na mnie!”, tak naprawdę nie wątpi, że ona poczeka. Mocy dodają mu teleportowane z lat 50. żeńskie chórki i dudniące werble. Potrzeb i pragnień Lidell ma tyle, że z wątpliwości musi oczyszczać się na bieżąco. W „Out of My System” płoszy je gitarami, a w końcówce przegania złe moce, wykorzystując grzechotkę, ten sam talizman i ten sam rytm, którego Mick Jagger użył kiedyś, by przywołać szatana w „Sympathy for the Devil”.
Lidell zwalnia w folkowej balladzie „All I Wanna Do”, ale już po chwili mknie znów jak huragan. W rockowym „Hurricane” perkusja i przesterowane gitary nie dają wytchnienia, bo zdaniem Lidella ono jest niepotrzebne. Przypominając soulowego mistrza Marvina Gaye’a w „Green Light”, zapewnia, że wystarczy zapalić sobie zielone światło, a odrobina dobrego samopoczucia z „Little Bit of Feel Good” zaniesie nas daleko. Końca tego optymizmu nie widać, ale rozsądek bierze wreszcie górę i Lidell wyhamowuje. Cicha „Rope of Sand” to triumfalny spacer wyczynowca, który właśnie pobił rekord świata.
Jamie Lidell; JIM; Sonic; 2008