Głównym wymaganiem, jakie Antony Hegarty postawił przed organizatorami swojej najnowszej trasy, było to, żeby koncerty odbywały się w jak najbardziej eleganckich, reprezentacyjnych budynkach. W Warszawie wybór padł na Teatr Wielki.
To życzenie wydaje się dość zabawne jak na artystę jeszcze kilka lat temu stojącego twardo na scenie alternatywnej. Ale też wydarzenia tych kilku lat tłumaczą ten nagły atak snobizmu. Choćby to, że Antony jest dziś wymieniany jednym tchem z Leonardem Cohenem, Lourie Anderson, Lou Reedem, a nawet Tomem Waitsem. „The Crying Light” potwierdza, że nie ma w tym przesady.
[srodtytul]Koniec rozdrapywania ran[/srodtytul]
Wydana jesienią ubiegłego roku EPka „Another World” nie kłamała. Antony się zmienia. Może nie tak, żeby od razu mówić o stylistycznej rewolcie, ale faktycznie krok do przodu i parę na boki, jakie zrobił od czasu bestsellerowego „Im a Bird Now” z 2005 roku, są olbrzymie. Wtedy był po prostu piekielnie oryginalnym wokalistą, który gdzieś na skrzyżowaniu soulu i piosenki poetyckiej dramatycznie wibrującym głosem rozdrapywał rany swojej psychiki. Teraz przedstawia nam się już jako jeden z tych artystów, dla których trzeba wymyślać nowe nazwy i definicje.
„The Crying Light” mieści się gdzieś w przepastnym pojęciu ballady. Z każdym kolejnym utworem mieści się w nim jednak z coraz większym trudem. Przede wszystkim w coraz mniejszym stopniu są one piosenkami.