Reklama

Kameralne odcienie histerii

Do warszawskiego koncertu Antony And The Johnsons pozostały cztery miesiące. Już dziś mamy jednak przedsmak czekających nas wrażeń. Nowy album „The Crying Light” właśnie trafił do sklepów.

Publikacja: 21.01.2009 14:51

Antony And The Johnsons „The Crying Light” wyd. Rough Trade/Sonic

Antony And The Johnsons „The Crying Light” wyd. Rough Trade/Sonic

Foto: Życie Warszawy

Głównym wymaganiem, jakie Antony Hegarty postawił przed organizatorami swojej najnowszej trasy, było to, żeby koncerty odbywały się w jak najbardziej eleganckich, reprezentacyjnych budynkach. W Warszawie wybór padł na Teatr Wielki.

To życzenie wydaje się dość zabawne jak na artystę jeszcze kilka lat temu stojącego twardo na scenie alternatywnej. Ale też wydarzenia tych kilku lat tłumaczą ten nagły atak snobizmu. Choćby to, że Antony jest dziś wymieniany jednym tchem z Leonardem Cohenem, Lourie Anderson, Lou Reedem, a nawet Tomem Waitsem. „The Crying Light” potwierdza, że nie ma w tym przesady.

[srodtytul]Koniec rozdrapywania ran[/srodtytul]

Wydana jesienią ubiegłego roku EPka „Another World” nie kłamała. Antony się zmienia. Może nie tak, żeby od razu mówić o stylistycznej rewolcie, ale faktycznie krok do przodu i parę na boki, jakie zrobił od czasu bestsellerowego „Im a Bird Now” z 2005 roku, są olbrzymie. Wtedy był po prostu piekielnie oryginalnym wokalistą, który gdzieś na skrzyżowaniu soulu i piosenki poetyckiej dramatycznie wibrującym głosem rozdrapywał rany swojej psychiki. Teraz przedstawia nam się już jako jeden z tych artystów, dla których trzeba wymyślać nowe nazwy i definicje.

„The Crying Light” mieści się gdzieś w przepastnym pojęciu ballady. Z każdym kolejnym utworem mieści się w nim jednak z coraz większym trudem. Przede wszystkim w coraz mniejszym stopniu są one piosenkami.

Reklama
Reklama

Niby to właśnie na tej płycie znalazły się najlżejsze w jego karierze, niemal zupełnie pozbawione mrocznego napięcia piosenki. Dość wspomnieć pogodne „Kiss My Name” czy rozciągające się gdzieś między kolorystyką starych przebojów pop a operetkowym patosem „Everglade”. Ale to tylko drobne fragmenty całości.

[srodtytul]Niepodobne do niczego[/srodtytul]

Pozostałe minuty upływają tu muzykom na coraz głębszym plądrowaniu zakamarków współczesnej kameralistyki i minimalizmu, bliższych pomysłom Steve’a Reicha czy Le Monte Younga niż gatunkom bardziej popularnym. Spora w tym na pewno zasługa Nico Muhly’ego – młodego kompozytora awangardowego, poruszającego się w podobnych rejonach, a na „The Crying Light” wymienionego jako jeden z głównych aranżerów.

Cóż, niespełna 30-letni Muhly z równą łatwością współpracował dotąd z Björk, jak i z Philipem Glassem – można więc założyć, że nie był stremowany talentem Antony’ego i gdzieś w zakamarkach studia nastąpiło iskrzące pomysłami starcie dwóch osobowości. I co najciekawsze, żadnej z nich nie udało się w sposób jednoznaczny zwyciężyć.

Bo nie muzyczne eksperymenty decydują o klasie tego albumu, ani nie wyłącznie głos Hegarty’ego, lecz to, w jaki sposób współgrają one ze sobą. W końcu zaprzęganie współczesnej kameralistyki do popu czy rocka ma długą i dobrą tradycję wyznaczaną wcześniej takimi nazwiskami jak Brian Eno, Robert Wyatt, David Sylvian, czasem też David Bowie. Każdy z nich bywał lepszym kompozytorem, żaden jednak nie miał głosu Antony’ego – z całą jego histerią i po prostu charyzmą.

A to właśnie zestawienie ascetycznie skromnej i nieprzewidywalnej muzyki z dzikością wokalu tworzy tę niepodobną do niczego innego całość.

Kultura
1 procent od smartfona dla twórców, wykonawców i producentów
Patronat Rzeczpospolitej
„Biały Kruk” – trwa nabór do konkursu dla dziennikarzy mediów lokalnych
Kultura
Unikatowa kolekcja oraz sposoby jej widzenia
Patronat Rzeczpospolitej
Trwa nabór do konkursu Dobry Wzór 2025
Kultura
Żywioły Billa Violi na niezwykłej wystawie w Toruniu
Materiał Promocyjny
Nie tylko okna. VELUX Polska inwestuje w ludzi, wspólnotę i przyszłość
Reklama
Reklama