Oba występy były wydarzeniami i będą kandydować do tytułu koncertu roku. Nie da się ich porównać, bo twórcami są muzycy reprezentujący różne pokolenia. Tynera i Redmana łączy tylko jedno - osoba Johna Coltrane’a. Pianista ukształtował swój styl w latach 60. u boku legendarnego saksofonisty, który z improwizacji uczynił sakrum. W swej żarliwości i szczerości zbliżył się do nieosiągalnego absolutu i dlatego od czterdziestu lat jest wzorem dla kolejnych pokoleń młodych jazzmanów. Również dla Redmana, który już w pierwszym utworze zagrał solówkę trwającą kilkanaście minut. Tak właśnie grał Coltrane.
I wcale nie była to rozgrzewka, lecz credo artysty i zapowiedź, że nie będzie przymilania się publiczności. Kto zabrał się w tę podróż od pierwszych dźwięków, przeżył uniesienie. Redman, jak mało który jazzman, potrafi opowiadać swym saksofonem zajmujące historie. Nie było więc ani chwili nudy czy zwątpienia, czy aby nie jest to już tylko sztuka dla sztuki, perfekcyjny technicznie ciąg dźwięków wydmuchiwanych z zawrotną szybkością i intensywnością. W improwizacjach artysty była logika i jasne przesłanie: improwizacja jest dziś najlepszą, najbardziej bezpośrednią formą komunikacji, najlepiej opisuje zmieniającą się współczesność.
Żeby pozostawić sobie więcej miejsca na improwizację, Redman „odchudził” swój zespół o pianistę. To nie znaczy, że nie pozostawił miejsca dla rewelacyjnej sekcji rytmicznej: kontrabasisty Reubena Rogersa i perkusisty Clarence’a Penna. Każdy miał możliwość zagrania fenomenalnych solówek dwukrotnie. W trio Joshua Redman nagrał również swój najnowszy album „Compass”, choć tam w kilku utworach gra podwójna sekcja rytmiczna. Artysta znany jest ze swojej ekspresji i brzmienia saksofonu tenorowego. We Wrocławiu sięgnął również po saksofon sopranowy, by zagrać ujmującą nastrojową melodią balladę „Ghost”, właśnie z nowej płyty.
Tak jak Redman otrzymał zasłużone owacje za porywającą, jasną wizję jazzu przyszłości, tak McCoy Tyner zabrał publiczność festiwalu Jazz nad Odrą w nostalgiczną podróż w przeszłość. Pianista nie musi już nic wymyślać ani udowadniać. Swój styl wypracował już dawno, a we Wrocławiu pokazał, że nadal potrafi grać skomplikowane akordy z dynamiką perkusisty. By nadać dłoniom siły, atakuje klawiaturę z wysokości kilkudziesięciu centymetrów.
Do fortepianu podchodził powoli, jak przystało na sędziwy wiek, a kiedy już dotknął fortepianu, ujmował sobie dwadzieścia lat. Zagrał swoje tematy i oczywiście Coltrane’a, ale zaskoczeniem było sięgnięcie po starsze standardy kojarzone z erą swingu, m.in. „In A Mellow Tone” Ellingtona. Myślę, że to nie nostalgia, a próba pokazania, że jazz nie ma podziałów na style. Zwłaszcza, że zagrał ten temat w swoim stylu.