Brytyjski duet Lamb działał w latach 1996 – 2004 i znalazł dla siebie osobne miejsce na triphopowej scenie. Wtedy przyjazd do Polski nie znalazł się w jego planach koncertowych. Po pięciu latach od zakończenia działalności, na wiosnę tego roku, Andy Barlow i Lou Rhodes zadecydowali o ponownych występach w ramach brytyjskiej i europejskiej trasy koncertowej. I tym razem zawitali do Warszawy.
Podczas „testowego” występu w Brighton 22 maja (zagranego pod pseudonimem Baby Sheep), na który bilety zostały wyprzedane błyskawicznie, okazało się, że angielska publiczność nie zapomniała o swoich ulubieńcach. Podobnie polscy słuchacze – sala Palladium była wypełniona do ostatniej wolnej piędzi parkietu.
Zdarzają się koncerty udane i bardzo dobre, ale pierwszy show, jaki oficjalnie nieistniejący już duet pokazał w Warszawie, należał do tych absolutnie wyjątkowych. To zasługa osobowości wykonawców, ich umiejętności performerskich i muzyki, która nie tylko się nie zestarzała, ale – dzięki nowym aranżacjom Barlowa – zyskała nowe życie.
Ciężkie, mocne beaty takich kompozycji jak „Bonfire” czy „One” dosłownie wprawiły słuchaczy w stan bliski transu, dodatkowo wzmacniany wykorzystaniem stroboskopu. Niezwykle energetyczny Andy szalał za swoją elektroniczną aparaturą, od czasu do czasu wychodząc też na środek sceny, by zagrać na bębnach. Z kolei bardzo melodyczne utwory – jak piękny „Gabriel” – zostały przejmująco zinterpretowane przez Lou, która od czasu do czasu akompaniowała sobie na gitarze. Trzecim muzykiem na scenie był grający na kontrabasie John Torne – żywiołowo wykonujący zwłaszcza hit zespołu, kompozycję „Gorecki”. Muzyk był wyraźnie poruszony frenetyczną reakcją publiczności, która nie przestawała pulsować w rytm muzyki i owacyjnie nagradzać każdego utworu.
Koncert Lamb był wielkim przeżyciem. Może także dlatego, że – jak powiedział Barlow – każdy występ jest przez niego i Lou traktowany tak, jakby był ostatnim, jaki grają w życiu. Wszyscy, którzy byli w Palladium, z pewnością chcieliby obejrzeć muzyków na scenie jeszcze niejeden raz. „Zawsze – i na zawsze” – jak zaśpiewała Lou w pięknym utworze „Lullaby”.