Ten znakomity gitarzysta polubił chyba nasz kraj, bo wystąpi w Polsce już trzeci raz w ciągu ostatnich kilku lat. Co tym razem usłyszymy?
– Rzecz jasna będą utwory pochodzące z mojej najnowszej płyty, czyli z „Tough”, wydanej w 2009. Poza tym jak zwykle mieszanka kompozycji pochodzących z różnych okresów mojej twórczości. Zagramy tak, by każdy słuchacz znalazł coś dla siebie – mówi muzyk w jednym z wywiadów. – Na moje koncerty przychodzą ludzie w różnym wieku, począwszy od bardzo młodych, aż po starsze osoby. Jest to łatwe do zaobserwowania, gdy wejdzie się na moją stronę internetową i obejrzy zdjęcia. Tam faktycznie jest uchwycony cały przekrój wieku.
John Mayall należy do nielicznych czynnych artystów pamiętających początki białego bluesa, który narodził się na początku lat 60. w Wielkiej Brytanii. Urodził się w 1933 roku i od dzieciństwa miał kontakt z muzyką, w jego domu słuchało się sporo jazzu. Choć sam uczył się grać na gitarze, fortepianie i klawiszach, to początkowo wcale nie zamierzał zostać zawodowym muzykiem. Skończył szkołę plastyczną i był grafikiem. Jednak miłość do grania zwyciężyła. Muzyką na poważnie zajął się dopiero po zakończeniu służby wojskowej w Korei. Występował wtedy w grupie The Powerhouse Four, a następnie w The Blues Syndicate. Ale przełom przyniosło spotkanie z Alexisem Kornerem, który namówił Mayalla do założenia własnej grupy.
I tak w 1963 roku powstał The Bluesbreakers – zespół, który stał się szkołą dla genialnych muzyków. To tam grali m.in. Eric Clapton i Jack Bruce (Cream), Peter Green, John McVie i Mick Fleetwood (Fleetwood Mac) czy Mick Taylor (The Rolling Stones). Mayalla uważa się dziś za człowieka, który na nowo spojrzał na bluesa i sprawił, że wielu rockowców zaczęło się inspirować się tym gatunkiem.
Mimo upływu lat Mayall nie chce się wycofać, ba – nie wyklucza nagrywania kolejnych płyt. – Blues ma się ciągle dobrze. Duża liczba muzyków wykazuje sporą aktywność w tej dziedzinie. I ludzie chcą tego słuchać – mówi.