Brooklyn wzywa

Na rogu pięćdziesiątej trzeciej i trzeciej nie ma już punków i ćpunów. Muzyczny Nowy Jork przeniósł się z Dolnego Manhattanu na drugi brzeg East River. I jest dużo grzeczniejszy, niż przed laty

Aktualizacja: 26.08.2010 13:45 Publikacja: 24.08.2010 15:00

Koncert w klubie Death by Audio

Koncert w klubie Death by Audio

Foto: rp.pl, Adam Robiński ar Adam Robiński

Na małej, półokrągłej scenie instrumenty stoją już tylko z szacunku dla historii. Ścianę z tyłu wyściełają niewielkie głośniki. W plątaninie kabli pomiędzy wzmacniaczami na stojakach prężą się gitara i bas.

[wyimek][b][link=http://www.rp.pl/galeria/9145,1,526533.html]Muzyczny Nowy Jork - galeria zdjęć[/link][/b][/wyimek]

Szybkie oględziny zdradzają, że ani jedno, ani drugie nie grzeszą wiekiem. Wyglądają na całkiem nowe i raczej nikt nigdy na nich nie grał. Podobnie jak na scenie, która z trudem pomieściłaby dwie osoby, przy czym jedna z nich musiałaby siedzieć za kompaktowym zestawem perkusyjnym. O żywiołowym machaniu bujną czupryną można zapomnieć.

Prawdziwa scena znajdowała się zresztą w innym miejscu. Dziś w lokalu przy 315 Bowery wszystko jest inne. Miejsce, w którym 40 lat temu wybuchła punkowa rewolucja, można zobaczyć już tylko z zamkniętymi oczami.

[srodtytul]Wywabić smród przeszłości[/srodtytul]

Zamiast enigmatycznego szyldu CBGB's & OMFUG („Country, Bluegrass, Blues and Other Music For Uplifting Gourmandisers”), nad wejściem wisi czarny, gustowny daszek z napisem „John Varvatos”. Reklamuje otwarty tu w kwietniu 2008 roku butik znanego projektanta. Ten jest najwyraźniej bardzo zapatrzony w gusta rockandrollowców.

– Staraliśmy się zachować jak najwięcej elementów oryginalnego wystroju klubu – przekonuje sprzedawca, na oko około 30-letni. Jest rozmowny i chętnie odpowiada na pytania o przeszłość lokalu, którą znać może tylko z opowieści starszych kolegów. Ile w związku z tym w jego słowach prawdy? - Całkiem zlikwidowaliśmy tylko toalety, bo to był makabryczny widok – uśmiecha się. „Nie było tam żadnych ubikacji, każdy sikał tam, gdzie stał” – pisał w autobiografii Dee Dee Ramone, który przed laty razem z Ramones był w CBGB's niemal rezydentem.

– Zebraliśmy tu plakaty zespołów związanych z klubem – kontynuuje sprzedawca, wskazując na obwieszoną czarnymi ramami ścianę. Ale wśród nich wyróżniają się kolorowe postery Jane's Addiction czy Pearl Jam, a więc grup z zupełnie innych czasów. Przypominają zresztą bardziej galerię dyplomów w sterylnym gabinecie lekarskim, niż trofea słynnego klubu.

Jeśli któryś ze zgromadzonych eksponatów może pamiętać ekscesy Patti Smith czy Talking Heads z lat 70. czy 80., to jest to przeciwległa ściana. Ta, przy której kiedyś stał stół mikserski, a wyżej stoliki dla gości. Pokryta centymetrową warstwą podartych plakatów, naklejek, ulotek i ogłoszeń zgromadzonych na przestrzeni lat, jest jak księga pamiątkowa. Świstki papieru naklejane były bezładnie, jeden na drugi. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Wyglądają jak przedszkolna wydzieranka. Aż chce się sprawdzić, czy na samym spodzie tej mozaiki są jeszcze datowane na 1973 rok plakaty z pierwszych koncertów Television. Ściana, mimo że chroniona grubym, czystym jak łza szkłem, wprost śmierdzi punkrockowym brudem. Nasiąkła nim przez lata i jakkolwiek John Varvatos by się nie starał, szybko się go nie pozbędzie.

– Tu nie wolno robić zdjęć! – z zamyślenia wyrywa zdenerwowana ekspedientka, szybko przypominając, że to już nie CBGB's, a luksusowy sklep. Droga ewakuacyjna ze sprofanowanej świątyni prowadzi między wieszakami pełnymi sztruksowych kurtek za półtora tysiąca dolarów i równie drogich par butów. Wprost na ruchliwą ulicę Bowery.

To tu biło przed laty serce nowojorskiej bohemy. Dzielnica Lower East Side tanimi mieszkaniami i magazynami ściągała artystów, narkomanów i wyjętych spod prawa dziwaków. Niemal za rogiem rządził słynny na cały świat motocyklowy gang Hell's Angels. Od policjanta łatwiej było spotkać dilera. Dziś to już jednak odległa historia. Jest tu czysto i schludnie, a jedyny przejaw jakiegokolwiek buntu to autobus, który nie przyjeżdża od ponad pół godziny. Podobnie na rogu pięćdziesiątej trzeciej i trzeciej, o której kiedyś Ramones śpiewali jako o piekle na ziemi.

Sporo się trzeba namęczyć, żeby znaleźć inny ślad tutejszej historii - „Joey Ramone's Place”. Tak kilka lat temu nazwano fragment Bowery przy East 2nd Street. Niepozorna tabliczka przytwierdzona jest do słupa latarni. Próżno szukać przy niej śladów kultu, uwielbienia czy pamięci. Te turyści najwyraźniej oszczędzają dla Johna Lennona. Jego słynny na cały świat Dakota House przy Central Parku przyciąga codziennie tłumy wielbicieli. I co z tego, że dziś mieszka tam już tylko Yoko Ono.

[srodtytul]Hotdog w czasach kryzysu[/srodtytul]

Madison Square Garden to kolos, jakich mało. Mogąca pomieścić 22 tys. widzów hala sportowa przylega po pierwsze do dworca kolejowego Pennsylvania Station, a po drugie do centrum handlowego. Kompleks budynków pokryty jest dziesiątkami billboardów, z których ten największy – w postaci wyświetlacza wideo – zapowiada dzisiejsze wydarzenie - „Bruce Springsteen and the E Street Band”. Twarz gwiazdy wieczoru spogląda na przechodnia otoczona agresywnymi reklamami telefonów, banku i wódki.

Kontrola przy wejściu jest wyjątkowo drobiazgowa, jak na lotnisku. Za szeregiem ochroniarzy z wykrywaczami metalu czekają gąszcz korytarzy, dziesiątki klatek schodowych i – co najważniejsze – punktów usługowych. Bary i sklepiki z pamiątkami czają się na każdym kroku. A że cała konstrukcja hali oparta jest na walcu, co chwilę widzi się wyłaniającą się zza zakrętu budkę z hotdogami i popcornem.

Na przekąskach Amerykanie nie oszczędzają. W drodze na swoje miejsce – siedzące, bo przecież na stojąco jeść jest niewygodnie - niemal każdy zaopatruje się w zapas, który ma starczyć na cały koncert. Widok jest dość śmieszny: oto pary około czterdziestki czy pięćdziesiątki, wystrojone w koszulki z wizerunkiem Springsteena, objuczone pudłami pełnymi hotdogów i zgrzewkami piwa po 9 dolarów za butelkę kluczą między krzesełkami w poszukiwaniu swoich sektorów.

Gdyby nie wielka scena ustawiona w jednym z końców sali, można by się nie zorientować, że za chwilę zacznie się koncert rockowy. Na co dzień hala jest domem dla koszykarzy i hokeistów. Odbywają się tu też jednak inne imprezy masowe. W efekcie dzień w dzień Madison Square Garden wypełnia się ponad 20 tysiącami ludzi. Dziś w miejscu, gdzie zwykle biegają sportowcy, ustawiono dziesiątki rzędów krzesełek. Nad nimi zawisły telebimy. Gdy gasną światła, a na scenie pojawiają się gwiazdy wieczoru, publiczność podrywa się z miejsc. Ci, którzy odpowiednio wcześniej odłożyli prowiant na ziemię, klaszczą. Pozostali gwiżdżą i piszczą.

Springsteen zapowiada, że po raz pierwszy w karierze zagra dziś cały materiał z wydanego kilkadziesiąt lat temu albumu „The River”.

- To płyta nagrana w czasach recesji, w trudnym momencie dla Stanów Zjednoczonych. Tytułową piosenkę napisałem dla mojego rodzeństwa. Brat pracował w branży budowlanej, ale stracił pracę i pod koniec lat 70. było mu bardzo ciężko. Zupełnie tak, jak wielu z was dzisiaj – mówi.

Trudno jednak uwierzyć w ciężką sytuację materialną zgromadzonych, gdy ma się świadomość, że każdy z nich za bilet zapłacił co najmniej 115 dolarów. Rachunek za kulturalnie spędzony wieczór uzupełniają wspomniane wcześniej przekąski i popitki. Co więcej, to drugi koncert Springsteena w Madison Square Garden – dzień wcześniej również był komplet. Jeśli dodamy do tego fakt, że kilka tygodni wcześniej piosenkarz pięciokrotnie wypełnił ogromny stadion w pobliskim New Jersey, widmo biedy zaglądającej do kieszeni Amerykańskiego everymana oddali się.

Koncert trwa trzy i pół godziny, zespół bisuje wielokrotnie. Chwilami wygląda na to, że chce grać dłużej, niż publiczność by sobie tego życzyła. Po każdym kolejnym utworze kolejne grupki kierują się do wyjść. Wszystko po to, by w miarę bezboleśnie wyjechać z pobliskiego parkingu...

[srodtytul]Tu wolno palić[/srodtytul]

„Animal Collective, MGMT, Grizzly Bear – od czasów świetności CBGB's Nowy Jork nie miał tylu ekscytujących zespołów. Nigdy nie było też tak wielu doskonałych klubów, w których można je usłyszeć” - tygodnik „New York” zachęca do eksploracji muzycznego zagłębia, które od kilku lat prężnie działa na Williamsburgu. Przy okazji publikuje mapkę z najważniejszymi klubami. Dzięki niej nawet turysta z zewnątrz ma zakosztować muzycznej rewolucji XXI wieku.

Jeśli zdać się na tę nawigację, klubów jest rzeczywiście od groma. Połapanie się w tym urodzaju ma ułatwić „Showpaper”. Ten undergroundowy fanzin publikuje repertuar każdej knajpy w okolicy. Przeplata go ogłoszeniami towarzyskimi: „Widziałam cię w superfajnym płaszczu na koncercie zespołu Picture Plane – mam nadzieję, że jesteś hetero”.

Aby ze centralnego Brooklynu dostać się na Williamsburg, przejść trzeba przez dzielnicę Chasydów. Nie piszą o niej przewodniki, nie jest zaznaczona na planach miasta. Po prostu w pewnym momencie angielskie napisy zastępuje jidysz, a jedynymi mijanymi na chodniku przechodniami okazują się być Żydzi w swoich tradycyjnych ubiorach. Nawet charakterystyczny dla Stanów, żółty autobus szkolny pokryty jest obcymi napisami. „Tu na Williamsburgu tak mało młodzieży zaszczyca wizytą swoją Pana, dla nich ktoś wielki to Beastie Boys, czy nawet czasem muzyka czarna” - śpiewał swego czasu Kult. Dopiero teraz tekst nabiera właściwego znaczenia.

Death by Audio, jeden z najbardziej znanych podziemnych klubów w okolicy, mieści się na granicy dzielnicy chasydzkiej i „polskiego” Greenpointu. Nie ma żadnego szyldu. Pod wskazanym adresem stoi stary, odrapany magazyn. Za nim jest już tylko rzeka. Jeszcze dalej – światła Manhattanu.

- Klub? To tutaj – grupka młodych ludzi stojących przy uchylonych drzwiach nie pozostawia jednak wątpliwości, że adres jest właściwy. Jeszcze tylko siedem dolarów od osoby i Death by Audio staje otworem.

Na końcu długiego korytarza – zaskoczenie. W powietrzu czuć papierosowy dym. Szybko udaje się zlokalizować jego źródło – kilkoro gości klubu pali. W kraju pełnym zakazów dym w miejscu publicznym to ewenement. Tymczasem w Death by Audio po papierosa sięga nawet barmanka. Młoda, niezbyt urodziwa dziewczyna o krągłych kształtach uśmiecha się tylko na widok zdziwionej miny. Po chwili sama kopci. Poza jej uśmiechem, prowizoryczny bar nie ma zresztą wiele do zaoferowania. Do wyboru: szklanka Jacka Danielsa z ogromnej, chyba pięciolitrowej butelki lub puszka piwa po 3 dolary za sztukę. Bez porównania taniej, niż w jakimkolwiek innym lokalu.

[srodtytul]Rewolucja nie dla mas[/srodtytul]

Dźwięki strojonej gitary wzywają do sąsiedniej sali. Dzieciaki – bo średnia wieku jest co najmniej dwukrotnie niższa niż na koncercie Springsteena – ustawiają się głównie pod ścianami. Gdy z głośników wydobywa się dziki ryk, niektórzy nieśmiało podrygują, inni kiwają głowami. Towarzystwo rozkręca się powoli. Dee Dee Ramone uznałby je pewnie za bandę sztywniaków. Dopiero półtorej godziny później, gdy na scenie gra czwarty z kolei zespół, atmosfera robi się imprezowa. Co z tego, że od wydobywający się ze wzmacniaczy hałas nie idzie w parze z talentem muzyków. Nowojorskie legendy mogłyby się tu poczuć chociaż odrobinę jak u siebie.

Inny podziemny klub – The Market Hotel – znaleźć jest jeszcze trudniej. Leży przy Myrtle Avenue, jednej z najdłuższych ulic Brooklynu. Aleja ciągnie się przez pół dzielnicy. W Bushwick, części zamieszkanej głównie przez mniejszości portorykańską i dominikańską, góruje nad nią rusztowanie, po którym kiedyś kursowały pociągi. To pozostałość linii Myrtle Avenue El, jeżdżącej nad ziemią kolejki. Pod koniec lat 60. ubiegłego wieku wyparł ją subway. Przy skrzyżowaniu z brooklyńskim Broadwayem stalowe słupy, na których kilkadziesiąt lat temu znajdowały się tory, krzyżują się z czynną do dziś odnogą linii J, M i Z. W cieniu stacji metra znajduje się warzywniak Mr Kiwi's. W tym samym budynku, na piętrze, ma mieścić się ma klub. Rzeczywiście, w zgiełku ruchliwego skrzyżowania słychać przytłumioną szumem ulicy muzykę. Dostępu do niej bronią jednak grube drzwi, które ani drgną. Na nic zdaje się pukanie, a później energiczne uderzanie. Nikt nie otwiera. Koncert trwa natomiast w najlepsze. Rewolucja tyko dla wybranych?

Lou Reed by się załamał.

Na małej, półokrągłej scenie instrumenty stoją już tylko z szacunku dla historii. Ścianę z tyłu wyściełają niewielkie głośniki. W plątaninie kabli pomiędzy wzmacniaczami na stojakach prężą się gitara i bas.

[wyimek][b][link=http://www.rp.pl/galeria/9145,1,526533.html]Muzyczny Nowy Jork - galeria zdjęć[/link][/b][/wyimek]

Pozostało 97% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla