Dokładnie w tym samym czasie odbyły się dwie premiery oper nigdy u nas dotąd niewystawianych. Wrocław odkurzył "Joannę d'Arc" Verdiego, Poznań – "Marię Stuardę" Donizettiego. Łączy je coś więcej niż fakt, że przez ponad 160 lat polski teatr ich unikał. Obie należą do popularnych w XIX stuleciu widowisk historycznych, które swobodnie naginały fakty. Opera musiała być śpiewaną love story. Dzieje Dziewicy Orleańskiej zamieniono na opowieść o miłości króla Karola do Joanny.
Rola obowiązkowego czarnego charakteru przypadła ojcu bohaterki, który uznał, iż córkę opętał szatan, dlatego postanowił wydać ją Anglikom. Ona zaś nie spłonęła na stosie, poległa w bitwie, ratując życie monarsze. Donizetti zajął się konfliktem między Marią Stuart a Elżbietą I, ale racje polityczne są tu właściwie nieobecne. Angielska królowa dziewica widzi w szkockiej władczyni rywalkę do serca hrabiego Roberta Leicestera.
Współcześni reżyserzy są wobec takich oper bezradni, nie tylko dlatego, że widz odrzuca historyczne przeinaczenia. W tekście nie znajdują niczego interesującego, a sama muzyka dla wielu z nich stała się przecież jedynie mało ważnym tłem.
Nie poradzili sobie z operową materią także reżyserzy obu tych premier. We Wrocławiu Natascha Ursuliak z Austrii próbowała przedstawić w "Joannie d'Arc" konflikt między władzą świecką a kościelną, więc ojca bohaterki zamieniła w demonicznego inkwizytora. Wszystkich jednak ustawiła w koturnowych pozach, a widz nie był w stanie się zorientować, kiedy chór uosabia Francuzów, kiedy Anglików lub złe duchy nawiedzające Joannę.
W Poznaniu natomiast Szwajcar Dieter Kaegi ograniczył pracę do eksponowania na scenie tych postaci, które w danym momencie są najważniejsze.