Reklama

Joanna d'Arc i Maria Stuarda – bohaterki operowych premier

Zafascynowani pomysłami i sukcesami reżyserów zapomnieliśmy, że w operze ważna jest także muzyka - pisze Jacek Marczyński

Publikacja: 31.01.2011 18:29

Barbara Kubiak (Elżbieta I), Karina Skrzeszewska (Maria Stuarda) i Sang-jun Lee (Leicester)

Barbara Kubiak (Elżbieta I), Karina Skrzeszewska (Maria Stuarda) i Sang-jun Lee (Leicester)

Foto: TEATR WIELKI W POZNANIU

Dokładnie w tym samym czasie odbyły się dwie premiery oper nigdy u nas dotąd niewystawianych. Wrocław odkurzył "Joannę d'Arc" Verdiego, Poznań – "Marię Stuardę" Donizettiego. Łączy je coś więcej niż fakt, że przez ponad 160 lat polski teatr ich unikał. Obie należą do popularnych w XIX stuleciu widowisk historycznych, które swobodnie naginały fakty. Opera musiała być śpiewaną love story. Dzieje Dziewicy Orleańskiej zamieniono na opowieść o miłości króla Karola do Joanny.

Rola obowiązkowego czarnego charakteru przypadła ojcu bohaterki, który uznał, iż córkę opętał szatan, dlatego postanowił wydać ją Anglikom. Ona zaś nie spłonęła na stosie, poległa w bitwie, ratując życie monarsze. Donizetti zajął się konfliktem między Marią Stuart a Elżbietą I, ale racje polityczne są tu właściwie nieobecne. Angielska królowa dziewica widzi w szkockiej władczyni rywalkę do serca hrabiego Roberta Leicestera.

Współcześni reżyserzy są wobec takich oper bezradni, nie tylko dlatego, że widz odrzuca historyczne przeinaczenia. W tekście nie znajdują niczego interesującego, a sama muzyka dla wielu z nich stała się przecież jedynie mało ważnym tłem.

Nie poradzili sobie z operową materią także reżyserzy obu tych premier. We Wrocławiu Natascha Ursuliak z Austrii próbowała przedstawić w "Joannie d'Arc" konflikt między władzą świecką a kościelną, więc ojca bohaterki zamieniła w demonicznego inkwizytora. Wszystkich jednak ustawiła w koturnowych pozach, a widz nie był w stanie się zorientować, kiedy chór uosabia Francuzów, kiedy Anglików lub złe duchy nawiedzające Joannę.

W Poznaniu natomiast Szwajcar Dieter Kaegi ograniczył pracę do eksponowania na scenie tych postaci, które w danym momencie są najważniejsze.

Reklama
Reklama

Może więc należy dać sobie spokój z operą historyczną i odłożyć ją do archiwum? Na to nie zasługuje. Nawet jeśli mistrzowi Verdiemu zdarzały się spadki formy, pisał rzeczy fascynujące. Wszystkie sceny chóralne w "Joannie d'Arc" są wspaniałe, partia Dziewicy Orleańskiej – wielka i wokalnie skomplikowana.

W "Marii Stuardzie" są zaś fragmenty godne arcydzieła. To zwłaszcza scena spotkania obu władczyń: Elżbieta oskarża Marię o zamordowanie męża, a ta nazywa rywalkę bękartem na angielskim tronie. Towarzyszą temu piękne melodie i okazuje się, że anachroniczne ponoć belcanto jest w stanie wyrazić najgwałtowniejsze emocje. Donizetti świetnie też zróżnicował bohaterki, Elżbiecie przypisał muzykę dynamiczną, Marii – liryczną, często wręcz o modlitewnym charakterze.

Utarło się przekonanie, że są to opery dla gwiazd, ale oto młoda Anna Lichorowicz dla Joanny d'Arc potrafiła wykrzesać dramatyczną siłę i liryczną delikatność. W Poznaniu Karina Skrzeszewska (Maria Stuarda) śpiewała głosem naturalnym i wyrównanym, koreański tenor Sang-jun Lee swobodnie pokonywał pułapki techniczne partii Leicestera, a Barbara Kubiak stworzyła kreację jako Elżbieta – królowa stanowcza, porywcza, ale i nieszczęśliwa. Udowodniła przy tym, że terminu "belcanto" nie należy tłumaczyć jako "piękny głos". Chodzi o piękny i bogaty w niuanse interpretacyjne śpiew, co we Wrocławiu pokazał też rosyjski tenor Nikołaj Dorożkin (król Karol).

Dziś, gdy reżyserzy mają głos decydujący i wyrzucają chór ze sceny (Krzysztof Warlikowski) lub arie Mozarta traktują jako dodatek do sekscesów w seksklubie (Grzegorz Jarzyna), obie premiery próbują odwrócić obowiązującą hierarchię. Można więc wybaczyć inscenizacyjną nieporadność, gdy wrocławska orkiestra prowadzona przez Ewę Michnik potrafi ukazać bogactwo niuansów u Verdiego, a w Poznaniu Donizetti został podany w odpowiednich tempach, które tylko pozornie sprowadzają się do prostego umpa-umpa. Ich zmienność musi jednak być zgodna z uczuciami bohaterów i wie o tym Amerykanin Will Crutchfield, dyrygujący "Marią Stuardą".

$>

Konwencjonalna XIX-wieczna opera nie musi odpowiadać każdemu reżyserowi i widzowi. Dlatego Mariusz Treliński odrzucił kiedyś propozycję realizacji "Łucji z Lammermooru" Donizettiego dla nowojorskiej Metropolitan, a teraz jego fani będą się nudzić na przedstawieniu we Wrocławiu czy Poznaniu. Te inscenizacje nie zahamują zresztą zmian dokonujących się w teatrze. Należy jednak je obejrzeć, by uświadomić sobie, jak atrakcyjna może być opera niezdominowana przez reżyserskie pomysły.

Reklama
Reklama

Dokładnie w tym samym czasie odbyły się dwie premiery oper nigdy u nas dotąd niewystawianych. Wrocław odkurzył "Joannę d'Arc" Verdiego, Poznań – "Marię Stuardę" Donizettiego. Łączy je coś więcej niż fakt, że przez ponad 160 lat polski teatr ich unikał. Obie należą do popularnych w XIX stuleciu widowisk historycznych, które swobodnie naginały fakty. Opera musiała być śpiewaną love story. Dzieje Dziewicy Orleańskiej zamieniono na opowieść o miłości króla Karola do Joanny.

Pozostało jeszcze 89% artykułu
Reklama
Kultura
Arrasy i abakany na Wawelu. A także inne współczesne dzieła w królewskich komnatach
Kultura
„Halloween Horror Nights”: noc, w którą horrory wychodzą poza ekran
Kultura
Nie żyje Elżbieta Penderecka, wielka dama polskiej kultury
Patronat Rzeczpospolitej
Jubileuszowa gala wręczenia nagród Koryfeusz Muzyki Polskiej 2025
Materiał Promocyjny
Urząd Patentowy teraz bardziej internetowy
Kultura
Wizerunek to potęga: pantofelki kochanki Edwarda VIII na Zamku Królewskim
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama