Znów okazało się, że gdzie kucharek za dużo, tam człowiek nic nie zje. Premierę łączącą "Dydonę i Eneasza" Purcella z "Zamkiem Sinobrodego" Bartoka przygotowało wielu specjalistów: Piotr Kamiński (konsultacja dramaturgiczna), Jacek Gąsiorowski (reżyser) i Aleksander Azarkiewicz (choreograf). Pracował tylko ten ostatni, do tańca zmuszając każdego, kto pojawił się na scenie, choć widz nie odczuwa z tego przyjemności. On jednak nagrzeszył najmniej.
Zestawienie dzieł z tak różnych epok nie jest skażone żadną myślą. Oba pokazują kobiety, które miłość kieruje ku śmierci, ale czy ich los jest rzeczywiście podobny? Realizatorzy nie są w stanie odpowiedzieć na to pytanie w spektaklu całkowicie wyzutym z emocji.
Nie dowiemy się zatem, czy Dydonę z XVII-wiecznej opery Purcella ukochany Eneasz porzucił z powodu złych czarów czy też kierował nim patriotyczny obowiązek. A może nad królową Kartaginy zawisło złe fatum? Również kiedy godzinę później Judyta znika za siódmymi drzwiami ponurego zamku Sinobrodego, ofiara, którą składa małżonkowi ze swego życia, widzów nic nie obchodzi.
Nie jest to wina Beli Bartoka. On – a także ponad dwa stulecia wcześniej Henry Purcell – w swych operach dali inscenizatorom szansę, by zajrzeli w duszę bohaterek i spróbowali pokazać, co nimi kieruje. Ten spektakl jest zaś cmentarzyskiem uczuć, których nikt nie ożywił.
Szkoda zmarnowanej szansy, bo Teatr Wielki w Łodzi zdecydował się wystawić utwory bardzo rzadko obecne na polskich scenach. Na dodatek oba obdarzone są piękną muzyką, której napięcie powinno inspirować, a nie ograniczać reżysera.