Deklaruje pani, że jako widz w teatrze chciałaby „zobaczyć piękno, szlachetność, dobre słowo". Często się to zdarza?
Rzadko. Jednak bardzo tego potrzebuję i gdy nie dostaję jako widz, sama próbuję dawać, na przykład za pośrednictwem granej przeze mnie „Księgi Hioba". Jej mądrość, metafizyka są dziś nam wszystkim bardzo potrzebne. Gdy ją przedstawiam, często widzę wzruszenie widzów, nieraz ich łzy. Zdarza się, że ktoś po spektaklu podchodzi do mnie, pytając, czy może mnie dotknąć. Ale ja już wiem, że tu nie chodzi o mnie, ale o temat, który zaproponowałam. Nie próbuję udawać, że jestem mądrzejsza od wielkiej literatury, tylko staram się podawać ją w taki sposób, by nie zepsuć, nie zabrudzić.
Dlaczego pani zdaniem w teatrze dominują obecnie twórcy przedstawiający świat jako pułapkę bez wyjścia, którzy wolą pokazywać brzydotę świata niż jego piękno?
No właśnie, a jest tylu utalentowanych twórców... Jednak zawsze to, co mroczne, było bardziej kuszące, choć inne były proporcje takiego prezentowania świata. Wszyscy wiemy, że zło jest atrakcyjniejsze niż dobro. Do tego żyjemy w świecie, w którym obecność Boga jest stale kwestionowana. A zaprzeczać obecności Boga to zaprzeczać istnieniu miłości. Z kolei bez niej nie tylko jesteśmy samotni, nieszczęśliwi i zabłąkani, ale też tracimy azymut. Przestajemy wierzyć, że po nocy wstaje dzień. Trzeba sporo doświadczyć, by widzieć przede wszystkim piękno świata, a nie jego kalectwo. Do mnie radość życia przyszła z wiekiem.
Jak przy takim patrzeniu na świat pracuje się pani z Krzysztofem Warlikowskim?
Jego poszukiwania są często bolesne. „Oczyszczeni" niewątpliwie pokazywali wiele zła, czyli świat bez Boga, ale i pragnienie miłości. Na próbach Krzysztof potrafi uskrzydlić aktora, stworzyć atmosferę, w której chce się pracować. Ale owszem, były między nami różne momenty. Zostawiłam go na trzy lata, kiedy poczułam, że doszłam do ściany, że nie możemy się porozumieć. Wtedy kompletnie się od niego odcięłam.