Kapela sprzedała dotąd 10 mln swoich płyt! Warto się więc przekonać samemu, jak obecnie grają weterani młodzieżowej amerykańskiej sceny sprzed dziesięciu lat. A są podobno w niezłej formie. W takiej przynajmniej pokazali się na ubiegłorocznym Przystanku Woodstock.
Do dziś pamiętam, jak silne wrażenie zrobiła na mnie ich płyta „Infest" wydana w 2000 r. Czym? Takiej energii nie słyszałem wcześniej u żadnej z młodych amerykańskich kapel wywodzących się spod znaku nu metalu. Wściekłe gitarowe akordy i riffy swoją mocą przypominały te grane przez AC/DC, ale były ostrzejsze i zadziorniejsze. Charyzmatyczny wokal niesamowicie łączył melodyjność z prawdziwą rockową furią. To było naprawdę coś. – Jesteśmy po prostu zespołem rock'n'rollowym. A więc takim, który gra z zaj... pasją – buńczucznie mówił w wywiadach wokalista Jacoby Shaddix.
„Infest" okazał się przełomowym albumem w karierze Papa Roach – przyniósł kapeli nie tylko rozgłos i miano głosu młodego pokolenia, ale również wcale niemałe zyski. Wcześniej formacja wydała krążek „Old Friends from Young Years" (1997) nagrany w Pittsburghu za 700 dolarów z własnej kieszeni i kilka epek, zagrała też koncerty ze znanymi grupami – Incubus, Human Waste Project czy Fu Manchu. Ale dopiero ten materiał sprawił, że przestała występować w roli supportu.
W 2002 r. ukazała się kolejna płyta „Lovehatetragedy" – jakby łagodniejsza, mniej zadziorna, bardziej klasycznie rockowa. Reakcje widzów i krytyków były różne: od entuzjazmu po zarzuty starych fanów o zdradę. Ale jak to bywa w takich przypadkach, sukces komercyjny był nieprzewidywalnie ogromny.
W czasie trasy koncertowej w 2004 r. powstawał już materiał na kolejne CD „Getting away with Murder" (2004). Płyta była doskonała muzycznie i równie dobrze się sprzedawała.