Jakimi słowami przywitał się pan z muzykami orkiestry I, Culture?
Neville Marriner:
Powiedziałem: "Muszę was traktować jak profesjonalną orkiestrę. Jeśli zastosuję taryfę ulgową dlatego, że jesteście młodzi i niedoświadczeni, będziecie zgubieni. Stanowicie orkiestrę i jesteśmy tu po to, by razem dobrze grać". I natychmiast zaczęliśmy pracować nad symfonią Czajkowskiego. Po dwóch minutach nastąpiła integracja sekcji. Wyjątkowo szybko. Oczywiście, oni już wcześniej pracowali ze swoimi pedagogami i ćwiczyli kolejne partie utworów.
Jakie to uczucie być przy narodzinach zespołu?
Ekscytujące. Przypominają mi się początki Academy of Saint Martin in the Fields. Na początku przez dwa lata graliśmy wyłącznie dla przyjemności. Spotykaliśmy się w naszych domach dwa, trzy razy w tygodniu, co sprawiało nam autentyczną radość. Ktoś nagrał fragment takiego koncertu, wydał na płycie w formie wizytówki i rozdał znajomym. Wtedy pojawiły się zaproszenia w rodzaju: prosimy, zagrajcie dla nas. Oczywiście, praca z orkiestrą, której skład będzie się zmieniał, jest nieco inna. Chciałbym jednak tak wpłynąć na jej charakter, by przetrwał niezależnie od zmian personalnych. Na pewno minie ekscytacja obecna w pierwszym roku działania zespołu. Gdy tu, w Gdańsku, pierwszy raz podniosłem batutę, powietrze było naelektryzowane oczekiwaniem, tak bardzo chcieli wreszcie zagrać. To cudowne uczucie.