Pochodzą z Włoch. Pojawili się w 2006 r. Już dwa lata później gościli w Warszawie w Klubie 55. A w 2010 r. na krakowskim festiwalu Selektor dali popisowy występ, który przyćmił rozmachem koncerty dużo bardziej utytułowanych wykonawców.
Bloody Beetroots to pseudonim producenta Sir Boba Corneliusa Rifo. On wespół z Tommym Tea stworzył duet didżejski pod tą samą nazwą oraz koncertujące trio Bloody Beetroots Death Crew 77.
Zespół jest absolutnym hitem sceny tanecznej. Formacją, której udało się zjednoczyć nowoczesną dyskotekę z punkiem i to w połączeniu z rodzajem zaplecza ideologicznego. Kolektywowi muzycznemu towarzyszy bowiem ruch społeczno-kulturalny. Z tatuażu na klatce piersiowej Boba Rifo można wyczytać, że data jego urodzin zbiegła się z powstaniem w 1977 r. punk rocka. Muzyk odwołuje się więc do anarchii i tłumaczy, że swoją twórczością chce pomóc ludziom korzystać z wolności.
Od początku zespół czarował słuchaczy przede wszystkim wyjątkową aktywnością na scenie i tym, co w innych gatunkach zwykło nazywać się „umuzykalnieniem". Na początku ich remiksy przygotowywane dla innych wykonawców miały bardziej mroczny charakter. „Rombo" (2008) odwoływał się do włoskich futurystów, a „Cornelius" do twórczości Michaela Moorocka, również anarchisty, tyle że z dziedziny literatury science fiction. Utwór „Warp" dał im pozycję cudownego dziecka electro. Powoływali się na Daft Punk, więc często widziano w nich następców szalonych Francuzów. Dziś stawa się ich obok Justice czy Crookers. W sierpniu 2009 r. wydali album „Romborama" i stali się jednym z najmodniejszych kolektywów didżejsko-producenckich Europy.
Członków grupy trudno rozpoznać – zawsze występują w maskach Venoma (przeciwnika Spidermana). Temperatura ich widowisk dorównuje tej na koncertach punkowych – połączenie electro z rave'em, house'em, rockiem, popem i klasyką daje niepowtarzalny efekt. A oprawa sceniczna oraz odwołania do poezji i literatury uczyniły z Bloody Beetroots grupę, która wymyśla od nowa przepis na komedię dell'arte.