Był luty 1973 roku. Hongkong uchodził już wtedy za ważne centrum przemysłu i handlu. Wkrótce miało się okazać, że będzie również jednym z kluczowych miast w historii kina. W tym właśnie czasie Hongkong odwiedzili producenci z Hollywood, oferując 32-letniemu Bruce'owi Lee rolę w „Wejściu smoka". Kiedy kilka miesięcy później film trafił na ekrany, Lee stał się globalną gwiazdą, a zapoczątkowana przez niego moda na kung-fu i wschodnie sztuki walki wyniosła w następnych latach do sławy takich aktorów jak Chuck Norris, Steven Seagal czy Jean-Claude Van Damme.
Kiedy widzowie szturmowali kina na całym świecie, by zobaczyć, jak Lee rozdaje przeciwnikom kopniaki z półobrotu i zabójcze ciosy pięścią, on już nie żył. Zmarł z powodu obrzęku mózgu kilka dni przed premierą „Wejścia smoka". Przedwczesna śmierć spowodowała, że choć stał się legendą kina kung-fu, nie zdążył rozpropagować swojej filozofii walki. Następcy, choć uznawali Lee za idola, wypaczyli jego dziedzictwo.
Lee podkreślał, że najważniejsza w kung-fu jest szybkość i oszczędność ruchu. Aby je osiągnąć, wręcz katował swoje ciało podczas wielogodzinnych treningów. Tak samo podchodził do gry na planie. Zależało mu na realizmie walk, więc potrafił nakręcić niezliczoną liczbę dubli, zanim kamera uchwyciła właściwą – jego zdaniem – dynamikę ciosu.
W miarę jak zdobywał coraz większą popularność – przyczyniały się do niej nie tylko filmy, ale też założone przez Lee szkoły kung-fu – nadzorował coraz więcej aspektów produkcji: od choreografii, przez montaż, zdjęcia i reżyserię, po prowadzenie aktorów. Dążenie do totalnej kontroli nad filmami miało zapewnić im najwyższą jakość. Tyle że wyniszczało Lee fizycznie i psychicznie.
Zmarł, nim zdołał ukończyć „Grę śmierci" – obraz, który miał być jego opus magnum. Pokazać w pełni, że Lee to nie tylko mistrz wschodnich sztuk walki, ale także filozof świadomy duchowego wymiaru kung-fu.