Australijczyk w Hollywood

Z Guyem Pearce’em rozmawia Barbara Hollender

Aktualizacja: 15.12.2011 11:54 Publikacja: 15.12.2011 11:43

Australijczyk w Hollywood

Foto: AP, Joel Ryan Joel Ryan

Rz: Urodził się pan w Anglii, wychował i mieszka w Australii, pracuje głównie w Stanach. Z którym z tych miejsc czuje się pan najbardziej związany?

Guy Pearce:

Z Australią. Tam mam rodzinę, tam – w Melbourne – stoi mój dom. W Ameryce, nawet po latach pracy, traktują mnie jak aktora australijskiego.

Dzisiaj w Hollywood to już nie jest rzadkość. Weszliście do kina bardzo szeroką ławą.

Russell Crowe powiedział mi kiedyś: „Wiesz, my byliśmy ostatnimi, którzy przechodzili przez most między Sydney i Los Angeles, zanim zlikwidowali cło". Wtedy w Hollywood regularnie pracowało trzech, może czterech aktorów australijskich. Teraz jest nas rzeczywiście sporo. W ostatniej dekadzie amerykańscy reżyserzy castingu dostrzegli, że mamy utalentowanych artystów, na dodatek nieżądających tak wyśrubowanych stawek jak gwiazdy amerykańskie. Z kolei wielu naszych wykonawców zrozumiało, że chcąc się rozwijać, muszą zaryzykować flirt z Ameryką. Bo tam powstaje kilkaset filmów rocznie, a u nas kilkadziesiąt. Australijczycy, nawet bardzo młodzi, coraz śmielej wyjeżdżają do Los Angeles. Ostatnio na przykład fantastycznie rozwija się kariera Mii Wasikowskiej, która zaczynała w USA w serialu „Terapia", a teraz jest już gwiazdą, wnoszącą na światowe ekrany cudowną świeżość.

Macie nad wykonawcami z innych krajów przewagę – język angielski. Choć australijski akcent też różni się od amerykańskiego.

To prawda. Ale przecież jesteśmy aktorami. Zresztą sami Amerykanie mówią z różnymi akcentami. Elegancki, brytyjski akcent, jaki obowiązuje w Bostonie, jest zupełnie inny niż w Teksasie czy Nowym Orleanie.

A jednak aktorzy francuscy, włoscy czy wschodnioeuropejscy na ogół nie pokonują bariery akcentu.

Bo dla nich to obcy język. Nawet bardzo dobrze nim władając, nie są w stanie wyzbyć się melodii ojczystej mowy zdradzającej ich obce pochodzenie. Dlatego grają role cudzoziemców – emigrantów, szpiegów. Choć zdarzają się wyjątki – Salma Hayek czy Penelope Cruz mimo obcej wymowy zadomowiły się w Hollywood. Także dlatego, że w Stanach jest znaczna społeczność hiszpańskojęzyczna. My, Australijczycy, jesteśmy w stanie całkowicie wyeliminować obcy akcent.

To przychodzi naturalnie czy ćwiczy pan?

Jestem w specyficznej sytuacji, bo mam we krwi i w uszach różne akcenty. Moja rodzina pochodzi z Anglii, do trzeciego roku życia mieszkałem w Wielkiej Brytanii. Matka zawsze mówiła z brytyjskim akcentem. Z kolei wymowę amerykańską łapałem z telewizji, z kina. To naprawdę żadna sztuka. Australia jest bardzo głęboko zanurzona w audiowizualnej kulturze amerykańskiej. Ale skłamałbym, mówiąc, że nie wkładam w każdą rolę dodatkowej pracy. Niemal przy każdym filmie pracuję z zaprzyjaźnionym trenerem językowym. To niesamowity facet, który w ogóle nie rozstaje się z magnetofonem. Gdziekolwiek jest, nagrywa rozmowy i wywiady. Ma ogromną kolekcję głosów. Można się do niego zwrócić: „Słuchaj, mam zagrać rzeźnika z małego miasteczka środkowoamerykańskiego albo profesora, który przyjechał do Berkeley z Paryża". On wtedy wybiera odpowiednie taśmy.

Jak to się stało, że trafił pan do Stanów?

Od małego ciągnęło mnie do aktorstwa. Jako dziesięciolatek występowałem w lokalnym teatrze, osiem lat później zacząłem grać w telenoweli „Sąsiedzi". To mi przyniosło sporą popularność i – na początku lat 90. – rolę w filmie „Priscilla – królowa pustyni", gdzie zagrałem wyrazistą postać drag queen. Właśnie ten tytuł otworzył mi drogę do Ameryki.

I miał pan szczęście, trafiając do tak wybitnych filmów jak „Tajemnice Los Angeles" czy „Memento".

Praca nad „Memento" przypominała trochę zdjęcia do filmu australijskiego. Mała produkcja, niski budżet, wszyscy czuliśmy się odpowiedzialni za to, co powstanie. Poza tym rozmowy z reżyserem Chrisem Nolanem były tak inspirujące, że stając przed kamerą, dokładnie wiedziałem, kim jest mój bohater i jakie ma relacje ze światem. W obrazach realizowanych w wielkim studiu reżyser nie ma czasu dla aktora, a odpowiedzialność się rozmywa. Każdy robi swoje.

Ostatnie dwa lata były chyba dla pana całkowicie szalone. Nie schodził pan niemal z planu.

To prawda. Od czasu „Królestwa zwierząt" nie miałem czasu na nic. „Nie bój się ciemności" z Katie Holmes, potem wspaniała przygoda w „Jak zostać królem", „Seeking Justice" z Nicolasem Cage'em, następnie wyjazd do Australii, gdzie pracowałem w Sydney przy „33 Postcards", podróż do Serbii na zdjęcia do „Lockout" – fantastyczno-przygodowego filmu produkowanego przez Luca Bessona. Potem obraz Drake'a Doremusa, „Wettest County" Johna Hillcoata i „Prometheus" Ridleya Scotta. I oczywiście miniserial „Mildred Pierce" Todda Haynesa. No, trochę tego było.

W „Jak zostać królem" wrócił pan do swoich brytyjskich korzeni, grając króla Edwarda VIII.

Wszedłem w ten film dość późno. Mogłem obejrzeć część nakręconych materiałów, co mi pozwoliło wczuć się jego w atmosferę. Na planie od początku widać było ogromną chemię pomiędzy Colinem Firthem i Geoffreyem Rushem. Praca z nimi, podobnie jak z Heleną Bonham Carter i Tomem Hooperem, jest fascynująca. A Colin rolami w „Samotnym mężczyźnie" i „Królu" odjechał o mile świetlne od pana Darcy'ego z „Dziennika Bridget Jones".

Za rolę w miniserialu HBO „Mildred Pierce" dostał pan Nagrodę Emmy. Aktorzy filmowi coraz częściej występują w produkcjach telewizyjnych. Dlaczego?

Z tego samego powodu, z jakiego realizują je znakomici reżyserzy. W czasie kryzysu trudno jest robić ambitne filmy w wielkich studiach, a jednocześnie kurczy się rynek niezależny. W tej sytuacji ważne stają się właśnie telewizje. Do takich stacji jak wspierające ambitne kino HBO garną się najlepsi. „Mildred Pierce" jest przecież dziełem Todda Haynesa, twórcy „I'm Not There. Gdziekolwiek jestem". W tym serialu bardzo się czuje jego wrażliwość. A mój bohater Monty był bardzo interesujący do grania. To hedonista, który zawsze dostawał to, czego pragnął, więc nie umie walczyć. Uważa, że wszystko mu się należy. Znam takie typy. Chodziłem jako młody chłopak do prywatnej szkoły i miałem sporo kolegów niezdających sobie sprawy, ile wysiłku trzeba czasem włożyć, żeby zarobić na następny posiłek. Ale jednocześnie Monty jest sympatyczny i pełen wdzięku. Todd, który nigdy nie ukrywał swojego homoseksualizmu, potrafi z wielką przenikliwością obserwować relacje kobiety i mężczyzny. Przy czym zwykle staje po stronie kobiety, co jest mi bardzo bliskie.

Pan też staje zawsze po stronie kobiet?

Rozumiem kobiecy świat. Mój ojciec, pilot-oblatywacz, zginął w wypadku samolotowym, kiedy miałem dziewięć lat. Wychowywała mnie mama, miałem jeszcze siostrę, niepełnosprawną umysłowo, którą się zajmowaliśmy. Bardzo dużo czasu z nimi spędzałem, byliśmy sobie bardzo bliscy. To mnie ukształtowało. A dzisiaj jest w moim życiu jeszcze jedna ważna kobieta – moja żona, z którą jesteśmy razem od 15 lat.

Długo jak na świat kina.

To prawda. W Hollywood małżeństwa nie trwają zwykle dłużej niż trzy, cztery lata. Ludzie, dowiadując się o naszym stażu, wzdychają: „Niesamowite...". A my po prostu nad naszym związkiem pracujemy. Przeszliśmy trudne chwile, byliśmy nawet na krawędzi rozwodu. Ale potrafiliśmy usiąść i szczerze ze sobą porozmawiać. Nic zresztą dziwnego, bo moja żona jest psychologiem... No i doszliśmy do wniosku, że nam na sobie zależy. Tego się trzymamy. Och, moja żona pewnie powiedziałaby: „Co ty publicznie wygadujesz?". Zmieńmy temat.

To co dalej?

W ostatnim roku spędziłem w domu tylko sześć tygodni. Potrzebuję odpoczynku. Dla każdego ważne jest ładowanie akumulatorów, a dla aktora szczególnie. My pracujemy na własnych emocjach, więc po takim okresie jestem wyczerpany fizycznie i psychicznie. Już nawet nie potrafię ocenić jakości scenariuszy, które dostaję. Marzę o dłuższym pobycie w Australii. Tęsknię za żoną, chciałbym zająć się domem i zaszyć się w studiu muzycznym. Pograć i pośpiewać z przyjaciółmi. Bo tak naprawdę to jestem niespełnionym muzykiem.

Guy Pearce

Rocznik 1967. Przystojny, z błyskiem w oku. Nie ma pozycji Toma Cruise'a czy Brada Pitta, ale jest dzisiaj jednym z najbardziej rozchwytywanych aktorów. Syn brytyjskiej nauczycielki i nowozelandzkiego pilota urodził się w Anglii. Jako trzylatek trafił z rodziną do Australii i tam mieszka do dzisiaj. Ale karierę aktorską zrobił w Stanach. Po krótkiej przygodzie z kulturystyką, rolach w telenowelach „Sąsiedzi" i „Zatoka serc" trafił na duży ekran. Międzynarodowy rozgłos przyniosła mu kreacja w „Priscilli – królowej pustyni". Po tym obrazie szybko kupiła go hollywoodzka fabryka snów. Swoje najważniejsze role zagrał w „Tajemnicach Los Angeles" Curtisa Hansona, „Memento" Christophera Nolana, „Propozycji" Johna Hillcoata, „Factory Girl" George'a Hickenloopera, gdzie wcielił się w Andy'ego Warhola, „The Hurt Locker. W pułapce wojny" Kathryn Bigelow. Ostatnie dwa lata to jego czas. Na stałe mieszka w Australii, w Melbourne, od marca 1997 roku jest mężem Kate Mestitz, która z zawodu jest psychologiem.

Królestwo zwierząt | hbo 2 | 0.25 | sobota | 22.40 | środa

Skrzydlate cienie | 21.45 | hbo | NIEDZIELA

Droga | 23.35 | CANAL+ | NIEDZIELA

Pierwszy śnieg | 23.20 | tvp 1 | ŚRODA

Mildred Pierce | HBO 2 | 17.40 | poniedziałek, wtorek | 17.25 | środa | 17.50 | czwartek

Rz: Urodził się pan w Anglii, wychował i mieszka w Australii, pracuje głównie w Stanach. Z którym z tych miejsc czuje się pan najbardziej związany?

Guy Pearce:

Pozostało 98% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"